piątek, 14 grudnia 2012

Cherry Xmas - Rozdział I - Kalendarzyk adwentowy




☆ autor: Enji

seria: BLONDYNKA W OPAŁACH
☆ odcinek: SPECIAL EPISODE: CHERRY XMAS~! 

☆ epizod: 1/6 (including epilog)
beta: Aguś (pozdrawiam!)
☆ gatunek tekstu: komedia romantyczna, perypetie
☆ ostrzeżenia: chyba tylko seks i mogą pojawić się przekleństwa,
☆ notka autorska:



Świąteczny sequel serii „Blondynka w opałach” (legendarnej już… mam nadzieję, że po roku jednak ją ukończę i z dumą umieszczę w całości na tym blogu). Pomimo że jest to kontynuacja, nie powinny wystąpić żadne trudności w czytaniu. Jest to „samodzielny” fanfick. 
Enj(i)oy~!








            


            Lubiłem nasze ledwo trzymające się kupy półrozmowy po-dobrym-seksie. Zwłaszcza te króciutkie, kiedy to zdyszani zapinaliśmy równie krótkie rozporki – bo nie zawsze dochodziliśmy – w jednoosobowej kabinie i staraliśmy się prowizorycznie zatuszować dowody naszych schadzek. Rzucaliśmy sobie wzajemnie pojedynczymi komunikatami, poprawiając spiesznie wymięte koszule, chowając za kołnierzami różowe malinki wokół sutków. Reita czasami był naprawdę nachalny i ssał do oporu, póki nie upomniałem go, że zaczyna mnie to boleć. Bo przecież taka cienka jest granica między bólem a przyjemnością… W męskim pojmowaniu.

            Wszystko to było naszą małą codziennością. Punkt dwunasta. Przerwa na lunch. Męski na trzecim piętrze. Szybko. Ale bez pośpiechu. Ostatnia kabina. Drzwi z impetem zatrzaśnięte przez Reitę i w reakcji łańcuchowej kolejno cała gama pieszczot. To w górę. To w dół. Teraz powoli. Góra. Dół. Góra… Ile tylko starczyło.

            Tak, to było naszą małą codziennością. Aczkolwiek oboje dbaliśmy, aby nasze spotkanka w męskim WC nie balansowały chwiejnym trawersem pomiędzy codziennością a rutyną. Zawsze staraliśmy się je odrobinę urozmaicić. Czymkolwiek. Jakkolwiek. Tak, aby nic nie stawało się wymuszonym nawykiem – żaden pocałunek, czy urwany jęk. Chociaż obserwując od dłuższego czasu Akirę i jego… em… sentyment do pornografii – bo tylko tak mogę nazwać to, że nadal ją ogląda, spotykając się ze mną –  sądzę że zautomatyzowanie nam nie grozi. Przynajmniej z jego strony. Osobiście nie rozumiem, jak można oglądać coś, co zaczyna się i kończy za każdym razem tak samo, w dodatku czerpać z tego przyjemność, chociaż nie bierze się w tym interaktywnego udziału. Nie żebym go nakłaniał do oglądania pornosów w kinie 4D.

            Po namyśle, mam nadzieję, że takich seansów się nie organizuje. Nietrudno mi jest sobie wyobrazić, co by się działo na sali kinowej po zamknięciu w środku na sto dwadzieścia minut kilkudziesięcioosobowej, męskiej, niezaspokojonej widowni… Co jeszcze bardziej mnie przeraża, równie bezproblemowo potrafiłem sobie wyobrazić mojego Akirę, który siedzi gdzieś ściśnięty między tym tabunem masturbujących się mniej lub bardziej zboczeńców (tu już bez podziału na „mniej” i „bardziej”) i solidarnie robi sobie dobrze.

            Jednak, jak wiadome z poprzednich stron mojej autobiografii, osoba pokroju Akiry nie została wyposażona w zbyt bujną wyobraźnię i dość opacznie zrozumiała sens uatrakcyjniania naszych połowicznych, toaletowych stosunków. A może wręcz odwrotnie? Reita został uposażony w nieprzyzwoicie bogatą fantazję, której nie rozumiałem?

            Sami zadecydujecie, kiedy opowiem, w jaki to sposób postanowił mi upstrokacić jedną ze schadzek. Jedną ze schadzek i resztę tygodnia.

            Stało się to, kiedy chwyciłem – nieroztropnie? – pasek Akiry, aby mu go odpowiednio zapiąć. W międzyczasie uspokajałem oddech i nadzorowałem, czy mój penis już odsapnął wraz z resztą ciała. Rei najwyraźniej skorzystał z okazji, kiedy byłem blisko niego – chociaż w tej kabinie nie było możliwości nie być blisko, nawet dla osoby moich gabarytów – i kiedy to w jego krwi krążył shake endorfiny. Wstrząśnięty, nie mieszany.

 – Ruki – zaczął, mrucząc w centralnojapoński sposób Luki. – Spędźmy razem święta.

            Uniosłem na niego spojrzenie. Przed oczami przemknęła mi powtórka z rozrywki naszego małego, wakacyjnego pobytu na wsi. Aż się wzdrygnąłem na myśl powtórzenia seksu w sianie w zimowej wersji. Nie, agroturystyczna gwiazdka stanowczo odpadała.

 – Już nieraz spędzaliśmy razem święta – zwróciłem mu uwagę, nie wiedząc, na czym polegać miała tegoroczna nowość.

 – Te chciałbym spędzić tylko z tobą. Jak para – wytłumaczył mi, podnosząc ku sobie moją twarz. – Christmas to drugie walentynki.

 – Tak wiem, wiem... – powiedziałem od niechcenia, zamierzając uwolnić się od jego spojrzenia. Gdzieś w głębi bardzo zaniepokoiła mnie ta zapowiedź. Nie wiem, dlaczego. Często spędzaliśmy święta w kilka osób. To z rodzicami Kouyou, to z Yuu. Czemu obawiałem się zostania sam na sam przy jednym stole z osobą, którą kochałem?

 – Co jest? – zapytał, zdziwiony najwidoczniej brakiem bardziej entuzjastycznego odzewu. – Umówiłeś się już z kimś? – dorzucił ponuro.

 – Nie, nie umówiłem. Szczerze… Nie myślałem o tym jeszcze – odparłem zakłopotany.

 – Jeszcze nie? No tak. Ty wiecznie masz czas, a potem pojawisz się w studiu z godzinnym spóźnieniem – zaśmiał się ochryple, poprawiając palcami swoją fryzurę rozwichrzoną bardziej niż zwykle. – W takim razie, jesteś już zaklepany – wyartykułował to sprzedając mi ukradkiem klapsa w tyłek.

            Nie lubiłem, kiedy to robił… Czułem się wtedy lekko upodlony – zwłaszcza klęcząc przed nim w łóżku, czując jak uderza w moje pośladki ręką. W ten sposób chyba na mnie wymuszał, aby być na górze.

 – Kup kalendarzyk adwentowy i odliczaj dni – mrugnął do mnie, wsuwając nonszalancko dłoń w kieszeń jeansów.

            Otworzył kabinę. Wyszedłem przodem odrobinę zamyślony. 

            Wspólna gwiazdka… to nie może być takie trudne do zrobienia. Więc czego się obawiam?



*





            Każdy kolejny dzień, licząc od momentu, kiedy w męskiej toalecie padła propozycja wspólnych świąt, był – a raczej powinien być – jak to porównał Akira: jak w kalendarzyku adwentowym. Słodki, niczym  mleczna czekoladka dopingująca do wytrwania aż do nadejścia Bożego Narodzenia. I to w stanie "bez grzechu". Czekoladka będąca przedsmakiem tego wszystkiego, co miało cię czekać w czasie gwiazdki… Łakoci, pieszczot, ciepełka w podbrzuszu.

           Tym czasem moja świąteczna bombonierka była jak drugorzędne wyroby czekoladopodobne. Przy czym każda kolejna czekoladka smakowała jakby była coraz bardziej po terminie przydatności do spożycia; jak nadpsuta. Chyba nawet nabawiłem się przez nie niestrawności – chociaż wiedziałem, że mój dyskomfort gastryczny był faktycznie wywołany podenerwowaniem. Ja oczywiście wolałem wszystko zwalić na czekoladowy kalendarzyk. Tak było przez cały tydzień, który musiałem sobie zaplanować.

            Kiedy tylko wróciłem z sesji nagraniowej w studiu, postanowiłem w charakterystyczny dla siebie sposób wszystko uporządkować. Ale przede wszystkim, skierowałem się do kuchni, zaparzyć sobie nieco kawy – mojego biopaliwa. W międzyczasie rozpakowywałem pojemniki z dzisiejszym obiadem. Z pustym żołądkiem myślenie nie najlepiej mi wychodziło.

            Zastawiwszy stół naczyniami i posiłkiem, zabrałem się za sporządzanie rozpiski. Najpierw należało napisać konspekt na najbliższe kilka dni i wyszczególnić najważniejsze obowiązki, z jakich należałoby się w nich wywiązać. Tak, aby nic nie zostało na tak zwaną last minute. Tak, tak, wiem, że mnie z punktualnością wiązały śladowe kontakty, ale mając do czynienia z tak ważnym wydarzeniem, wypadało się przyłożyć, chociażby minimalnie. Mimo to byłem pewny, że gdybym w dniu naszej randki wypalił do Reity, że w ramach świątecznego obiadu idziemy do KFC, byłby równie wniebowzięty – jak nie bardziej, znając jego zamiłowanie do fast foodów[1].

            Zacząłem układać harmonogram na pięć dni, jakie dzieliły nas od świąt.

            Chyba najbardziej właściwie byłoby zacząć od prezentu… W tym zakupoholiczym szale, jaki opętał większość tokijczyków, ciężko będzie wygrzebać za dwa-trzy dni coś konkretnego wśród tych powybieranych resztówek. Stoliki w co lepszych restauracjach na pewno już zostały doszczętnie rozgospodarowane pośród przyszłych narzeczonych bądź młode małżeństwa. Pewnie nie miałem co liczyć na taryfę ulgową z racji bycia sławną personą. Poza tym akcja pod tytułem „zadzwonię do Dolce Vita Ristorante i przedstawię się jako słynny Ruki, wymuszając vipowską rezerwację dla dwóch facetów” odpadała. Dlaczego? To byłby zbyt śmiały ruch dla wszystkich psychofanek (i paparazzi, którzy w „drugie walentynki” byli jak hieny). Skoro im całkowicie wystarczało zwykłe miźnięcie ręki Akiry podczas MC, aby wymyślić cały złożony łańcuch przyczynowo-skutkowy naszego romansu, zaczynający się od: był zazdrosny o Kai'a, a kończący na prawie że nielegalnie brutalnym seksie w samochodzie Akiry. Bałem się tego, nie ukrywam. I tak pewnie punktualnie na czas świąt na blogach zaroi się od gwiazdkowych boys' love fanfiction, bez względu na to, czy będę się włóczył za rękę z Reitą, czy nie będę.

            Westchnąłem cicho. Toteż kolacja w luksusowym lokalu odpadała. Zostałem zobligowany do odtworzenia warunków zbliżonych do tych w pięciogwiazdkowej restauracji, w zaciszu mojego domu. Włącznie z klimatyczną muzyką oraz dekoracją wnętrza. Wycieczkę do antykwariatu miałem już załatwioną, aby wygrzebać wśród stosu winyli jakąś przyzwoitą muzykę klasyczną. Nie sądzę, aby wskazane było jedzenie do jakiegoś oldskulowego punku, no chyba, że chciałem, abyśmy się obaj nabawili wzdęć, a wtedy mogłoby być nie za ciekawie w łóżku…

            Taaa… „W łóżku”. Przez chwilę wpatrując się tępo w parujący czajnik elektryczny, rozmyślałem o naszym pożyciu seksualnym.

            Oi! Koniec tego dobrego! Ty sobie fantazjujesz o tym, jak ci wkłada swojego… Chotto mate! To ma być romantyczna noc! Tak? Nie będzie żadnej pieprzonej magii, jeśli tego nie rozplanujesz – bo na Akirę nie ma co liczyć - przyjdzie się nażreć i tyle. Po prostu wylądujecie razem w łóżku, schlani czymś, co akurat było w barku - czyli jakimiś resztkami po których będziemy rzygać przez dwa dni, bo kto normalny miesza wódkę, sok porzeczkowy i imbirowe ale?

            Tak. Taka wizja mnie zmobilizowała do dalszych przygotowań. Efekt końcowy będzie wart zachodu.

            A więc jutro wyruszamy po prezent. Muszę zatankować samochód do pełna, bo coś mi się wydaje, że czeka mnie długa ekspedycja - być może na samo koło biegunowe. I raczej nie skorzystam z ekologicznej kampanii: rób zakupy na nogach, bo jeszcze samobójcą nie jestem. Ani maratończykiem. Chociaż po tym wyczynie, mógłbym nim już niewątpliwie być...

            To co my tutaj mamy? Ach tak. Muzyka klasyczna puszczona z płyt winylowych. Zastanawiałem się nad alternatywnym rozwiązaniem, czyli kolędami dla wprowadzenia atmosfery, ale obawiałem się, że to przyprawiłoby mnie o identyczną nerwicę wegetatywną, jak te melodyjki w galeriach handlowych. Jingu beru, jingu beru Shinitai desu. Ewentualnie mogłem poszukać jakichkolwiek zagranicznych pastorałek w sakralnym wykonaniu chórów, na przykład po francusku. Dodałem tę pozycję do mojego harmonogram, świadomy, że Akira i tak włączy radio i będzie śpiewał o dzwoneczkach i reniferach.

            Co dalej? Chyba świąteczne zakupy – produkty spożywcze na kolację i środki czystości na „wielkie sprzątanie”. Wątpiłem, abym w pogoni za prezentem potrafił taszczyć ze sobą wszystkie inne sprawunki od sklepu, do sklepu. Poza tym krzątałbym się raczej po butikach niż hipermarketach i sklepach z chemią gospodarczą. Tak, taki punkt będzie dobrym posunięciem. Czyli czwartek, dwudziesty drugi – ogólne zakupy.

            Piątek. Czyli świąteczne porządki. Jako, że normalnie byłem ogromnym pedantem i czyściochem, nie będę miał dużo do ogarnięcia. Wystarczy tylko wypolerować podłogi, meble i sprzęty łazienkowe. Łatwizna. Wypadałoby kupić sobie coś mocniejszego na te zajęcie. Znacznie przyjemniej sprząta się będąc wprawionym w stan lekkości jakimś procentem, bujając się z miotłą w rytm muzyki puszczonej z wieży. Może Daft Punk albo Depechemode? Adnotacja: Jakiś nowy odświeżacz powietrza. Bardziej „gwiazdkowy”. Zobaczymy, co zaoferują mi w supermarkecie. Tak czy inaczej, wąchanie konwalii już mi się znudziło, a wypełnienie apartamentu aromatem piernika byłoby czymś niezwykle apetycznym

            Następnego dnia, w przeddzień wielkiego wydarzenia, również coś lżejszego i odstresowującego. Coś dla rozprężenia i przyjemności, czyli przymiarka wigilijnego stroju. W dni robocze zajmuje mi to ogromnie dużo czasu, co dopiero dobór ubioru na randkę. Ba, tak ważną randkę. To nie podlegało dyskusji – muszę poświęcić temu calutki dzień. Łącznie z kosmetyczką.

            Dwudziesty piąty grudnia. Przygotowanie kolacji i drobne zabiegi kosmetyczne mieszkanka.

            Tak mniej więcej wyglądał czasowy kosztorys na adwentowy tydzień. Zapowiadał się pracowity czas, ale wciąż żyłem nadzieją, że wszystko mi się należycie zrekompensuje.

            I znów w moich myślach zrodziła się wizja wspólnego, namiętnego seksu w blasku świec zapachowych. Ja i on. W moim łóżku na piętrze. W satynowej pościeli – tak, muszę kupić nową pościel specjalnie na tę okazję. Ja leżę między jego nogami i dotykam lubieżnie rozpalonego ciała… Ach! Aby jednak wszystko to mogło dojść do skutku, rzuciłem raz jeszcze okiem na cały plan, czy na pewno o niczym nie zapomniałem:



TO-ZROBIĆ LISTA



ŚRODA, 21.12.2011

START: 6.00 AM

 – Szukanie prezentu dla Akiry (zwrócić uwagę na sklepy z rozmaitościami).

a) zahaczyć o antykwariat:

* płyta z muzyką klasyczną (najlepiej coś z romantyzmu lub impresjonizmu)

* współczesne hity kolędników

* ew. zagraniczne kolędy chrześcijańskie.

b) rozejrzeć się za dekoracjami:

* koniecznie: choinka.

c) poszukać ciekawej książki kucharskiej „dla zielonych”

 –  Sporządzenie kolacyjnego menu (zapytać o pomoc Kai’a) (*m)





CZWARTEK, 22.12.2011

START: 8.00 AM

 – Świąteczne zakupy praktyczne:

a) produkty na kolację

b) środki czystości

c) jakiś alkohol  (^^;)





PIĄTEK, 23.12.2011

START: 9.00 AM

 – Świąteczne porządki (ze wspomagaczem(⌒▽⌒))





SOBOTA, 24.12.2011

START: 9.00 AM

 – Szukanie odświętnego stroju( ´∀`)!





! NIEDZIELA, 25.12.2011 !

– Woohoo… (#^.^#)





            Zamknąłem z zadowoleniem organizer. Wszystko zdawało się być rozmieszczone tak, aby ze sobą nie kolidowało. I co najważniejsze, całość miał wieńczyć świąteczny, namiętny…

            Przerzuciłem spojrzenie na drugie krzesło. Stały na nim jednorazówki z drobnymi, podręcznymi zakupami do domu. Wyciągnąłem z jednej płaskie, prostokątne pudełko z nadrukowanym hello kitty. Był to jedyny kalendarz adwentowy jaki znalazłem na mieście.

            Pootwierałem okienka z dniami, które już minęły - to jest od pierwszego do dwudziestego grudnia. Wysypałem z wnętrza czekoladki i pozbierałem ze stolika, zjadając wszystkie; jedną po drugiej.

            No. Już pełnoprawnie uśmiechnąłem się do siebie z zadowoleniem.

            Świąteczny wyścig z czasem uważam za otwarty.






[1] Chociaż brzmi to śmiesznie, świąteczny obiad w KFC to dość lubiany sposób spędzania czasu i posilania się w święta wśród Japończyków. Na ten okres serwowane są w restauracjach fast food specjalne „gwiazdkowe” zestawy udek z kurczaka. Niektórzy uważają, że zwyczaj ten wziął się od amerykańskiej tradycji spożywania indyka na wigilijnym stole, którego brak w japońskim menu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz