☆ autor: Enji
☆ seria:
BLONDYNKA W OPAŁACH
☆ odcinek: SPECIAL EPISODE: CHERRY XMAS~!
☆ epizod: 1/6 (including epilog)
☆ beta: Aguś (pozdrawiam!)
☆ gatunek tekstu: komedia romantyczna, perypetie
☆ ostrzeżenia: chyba tylko seks i mogą pojawić się przekleństwa,
☆ notka autorska:
☆ odcinek: SPECIAL EPISODE: CHERRY XMAS~!
☆ epizod: 1/6 (including epilog)
☆ beta: Aguś (pozdrawiam!)
☆ gatunek tekstu: komedia romantyczna, perypetie
☆ ostrzeżenia: chyba tylko seks i mogą pojawić się przekleństwa,
☆ notka autorska:
Świąteczny sequel serii „Blondynka w opałach” (legendarnej
już… mam nadzieję, że po roku jednak ją ukończę i z dumą umieszczę w całości na
tym blogu). Pomimo że jest to kontynuacja, nie powinny wystąpić żadne trudności
w czytaniu. Jest to „samodzielny” fanfick.
Enj(i)oy~!
Lubiłem
nasze ledwo trzymające się kupy półrozmowy po-dobrym-seksie. Zwłaszcza te
króciutkie, kiedy to zdyszani zapinaliśmy równie krótkie rozporki – bo
nie zawsze dochodziliśmy – w jednoosobowej kabinie i staraliśmy się
prowizorycznie zatuszować dowody naszych schadzek. Rzucaliśmy sobie wzajemnie
pojedynczymi komunikatami, poprawiając spiesznie wymięte koszule, chowając za
kołnierzami różowe malinki wokół sutków. Reita czasami był naprawdę nachalny i
ssał do oporu, póki nie upomniałem go, że zaczyna mnie to boleć. Bo przecież
taka cienka jest granica między bólem a przyjemnością… W męskim pojmowaniu.
Wszystko to było naszą małą
codziennością. Punkt dwunasta. Przerwa na lunch. Męski na trzecim piętrze.
Szybko. Ale bez pośpiechu. Ostatnia kabina. Drzwi z impetem zatrzaśnięte przez
Reitę i w reakcji łańcuchowej kolejno cała gama
pieszczot. To w górę. To w dół. Teraz powoli. Góra. Dół. Góra… Ile tylko
starczyło.
Tak, to było naszą małą
codziennością. Aczkolwiek oboje dbaliśmy, aby nasze spotkanka w męskim WC nie
balansowały chwiejnym trawersem pomiędzy codziennością a rutyną.
Zawsze staraliśmy się je odrobinę urozmaicić. Czymkolwiek. Jakkolwiek. Tak, aby
nic nie stawało się wymuszonym nawykiem – żaden pocałunek, czy urwany jęk.
Chociaż obserwując od dłuższego czasu Akirę i jego… em… sentyment do
pornografii – bo tylko tak mogę nazwać to, że nadal ją ogląda, spotykając się
ze mną – sądzę że zautomatyzowanie nam
nie grozi. Przynajmniej z jego strony. Osobiście nie rozumiem, jak można oglądać
coś, co zaczyna się i kończy za każdym razem tak samo, w dodatku czerpać z tego
przyjemność, chociaż nie bierze się w tym interaktywnego udziału. Nie żebym go
nakłaniał do oglądania pornosów w kinie 4D.
Po namyśle, mam nadzieję, że takich
seansów się nie organizuje. Nietrudno mi jest sobie wyobrazić, co by się działo
na sali kinowej po zamknięciu w środku na sto dwadzieścia minut
kilkudziesięcioosobowej, męskiej, niezaspokojonej widowni… Co jeszcze bardziej
mnie przeraża, równie bezproblemowo potrafiłem sobie wyobrazić mojego Akirę,
który siedzi gdzieś ściśnięty między tym tabunem masturbujących się mniej lub
bardziej zboczeńców (tu już bez podziału na „mniej” i „bardziej”) i solidarnie
robi sobie dobrze.
Jednak, jak wiadome z poprzednich
stron mojej autobiografii, osoba pokroju Akiry nie została wyposażona w zbyt
bujną wyobraźnię i dość opacznie zrozumiała sens uatrakcyjniania naszych
połowicznych, toaletowych stosunków. A może wręcz odwrotnie? Reita został uposażony w
nieprzyzwoicie bogatą fantazję, której nie rozumiałem?
Sami zadecydujecie, kiedy opowiem, w
jaki to sposób postanowił mi upstrokacić jedną ze schadzek. Jedną ze schadzek i
resztę tygodnia.
Stało się to, kiedy chwyciłem –
nieroztropnie? – pasek Akiry, aby mu go odpowiednio zapiąć. W międzyczasie
uspokajałem oddech i nadzorowałem, czy mój penis już odsapnął wraz z resztą ciała. Rei najwyraźniej
skorzystał z okazji, kiedy byłem blisko niego – chociaż w tej kabinie nie było
możliwości nie być blisko, nawet dla osoby moich gabarytów – i kiedy to w jego krwi
krążył shake endorfiny. Wstrząśnięty, nie mieszany.
– Ruki – zaczął,
mrucząc w centralnojapoński sposób Luki. – Spędźmy razem święta.
Uniosłem na niego spojrzenie. Przed
oczami przemknęła mi powtórka z rozrywki naszego małego, wakacyjnego pobytu na
wsi. Aż się wzdrygnąłem na myśl powtórzenia seksu w sianie w zimowej wersji.
Nie, agroturystyczna gwiazdka stanowczo odpadała.
– Już nieraz
spędzaliśmy razem święta – zwróciłem mu uwagę, nie wiedząc, na czym polegać
miała tegoroczna nowość.
– Te chciałbym
spędzić tylko z tobą. Jak para – wytłumaczył mi, podnosząc ku sobie moją twarz.
– Christmas to drugie walentynki.
– Tak wiem, wiem... –
powiedziałem od niechcenia, zamierzając uwolnić się od jego spojrzenia. Gdzieś
w głębi bardzo zaniepokoiła mnie ta zapowiedź. Nie wiem, dlaczego. Często
spędzaliśmy święta w kilka osób. To z rodzicami Kouyou, to z Yuu. Czemu
obawiałem się zostania sam na sam przy jednym stole z osobą, którą kochałem?
– Co jest? –
zapytał, zdziwiony najwidoczniej brakiem bardziej entuzjastycznego odzewu. –
Umówiłeś się już z kimś? – dorzucił ponuro.
– Nie, nie
umówiłem. Szczerze… Nie myślałem o tym jeszcze – odparłem zakłopotany.
– Jeszcze nie? No
tak. Ty wiecznie masz czas, a potem pojawisz się w studiu z godzinnym
spóźnieniem – zaśmiał się ochryple, poprawiając palcami swoją fryzurę
rozwichrzoną bardziej niż zwykle. – W takim razie, jesteś już zaklepany –
wyartykułował to sprzedając mi ukradkiem klapsa w tyłek.
Nie lubiłem, kiedy to robił… Czułem
się wtedy lekko upodlony – zwłaszcza klęcząc przed nim w łóżku, czując jak
uderza w moje pośladki ręką. W ten sposób chyba na mnie wymuszał, aby być na
górze.
– Kup kalendarzyk
adwentowy i odliczaj dni – mrugnął do mnie, wsuwając nonszalancko dłoń w kieszeń jeansów.
Otworzył kabinę. Wyszedłem przodem
odrobinę zamyślony.
Wspólna gwiazdka… to nie może być
takie trudne do zrobienia. Więc czego się obawiam?
*
Każdy kolejny dzień, licząc od
momentu, kiedy w męskiej toalecie padła propozycja wspólnych świąt, był – a
raczej powinien być – jak to porównał Akira: jak w kalendarzyku adwentowym.
Słodki, niczym mleczna czekoladka dopingująca do wytrwania aż do nadejścia Bożego Narodzenia.
I to w stanie "bez grzechu". Czekoladka będąca przedsmakiem tego wszystkiego, co
miało cię czekać w czasie gwiazdki… Łakoci, pieszczot, ciepełka w podbrzuszu.
Tym czasem moja świąteczna
bombonierka była jak drugorzędne wyroby czekoladopodobne. Przy czym każda
kolejna czekoladka smakowała jakby była coraz bardziej po terminie przydatności do spożycia; jak nadpsuta. Chyba
nawet nabawiłem się przez nie niestrawności – chociaż wiedziałem, że mój
dyskomfort gastryczny był faktycznie wywołany podenerwowaniem. Ja
oczywiście wolałem wszystko zwalić na czekoladowy kalendarzyk.
Tak było przez cały tydzień, który musiałem sobie zaplanować.
Kiedy tylko wróciłem z sesji
nagraniowej w studiu, postanowiłem w charakterystyczny dla siebie sposób
wszystko uporządkować. Ale przede wszystkim, skierowałem się do kuchni, zaparzyć
sobie nieco kawy – mojego biopaliwa. W międzyczasie rozpakowywałem pojemniki z
dzisiejszym obiadem. Z pustym
żołądkiem myślenie nie najlepiej mi wychodziło.
Zastawiwszy stół naczyniami i
posiłkiem, zabrałem się za sporządzanie rozpiski. Najpierw należało napisać konspekt na najbliższe kilka dni i wyszczególnić najważniejsze
obowiązki, z jakich należałoby się w nich wywiązać. Tak, aby nic nie zostało na
tak zwaną last minute. Tak, tak, wiem, że mnie z punktualnością wiązały
śladowe kontakty, ale mając do czynienia z tak ważnym wydarzeniem, wypadało się
przyłożyć, chociażby minimalnie. Mimo to byłem pewny, że gdybym w dniu naszej
randki wypalił do Reity, że w ramach świątecznego obiadu idziemy do KFC, byłby
równie wniebowzięty – jak nie bardziej, znając jego zamiłowanie do fast foodów[1].
Zacząłem układać harmonogram na pięć
dni, jakie dzieliły nas od świąt.
Chyba najbardziej właściwie byłoby
zacząć od prezentu… W tym zakupoholiczym szale, jaki opętał większość
tokijczyków, ciężko będzie wygrzebać za dwa-trzy dni coś konkretnego wśród tych
powybieranych resztówek. Stoliki w co lepszych restauracjach na pewno już zostały
doszczętnie rozgospodarowane pośród przyszłych narzeczonych bądź młode małżeństwa. Pewnie nie miałem
co liczyć na taryfę ulgową z racji bycia sławną personą. Poza tym akcja pod
tytułem „zadzwonię do Dolce Vita Ristorante i przedstawię się jako słynny
Ruki, wymuszając vipowską rezerwację dla dwóch facetów” odpadała.
Dlaczego? To byłby zbyt śmiały ruch dla wszystkich psychofanek (i paparazzi,
którzy w „drugie walentynki” byli jak hieny). Skoro im
całkowicie wystarczało zwykłe miźnięcie ręki Akiry podczas MC,
aby wymyślić cały złożony łańcuch przyczynowo-skutkowy naszego romansu,
zaczynający się od: był zazdrosny o Kai'a, a kończący na prawie że nielegalnie
brutalnym seksie w samochodzie Akiry. Bałem się tego, nie ukrywam. I tak pewnie
punktualnie na czas świąt na blogach zaroi się od gwiazdkowych boys' love fanfiction,
bez względu na to, czy będę się włóczył za rękę z Reitą, czy nie będę.
Westchnąłem cicho. Toteż kolacja w
luksusowym lokalu odpadała. Zostałem zobligowany do odtworzenia warunków
zbliżonych do tych w pięciogwiazdkowej restauracji, w zaciszu mojego domu.
Włącznie z klimatyczną muzyką oraz dekoracją wnętrza. Wycieczkę do
antykwariatu miałem już załatwioną, aby wygrzebać wśród stosu winyli jakąś
przyzwoitą muzykę klasyczną. Nie sądzę, aby wskazane było jedzenie do jakiegoś
oldskulowego punku, no chyba, że chciałem, abyśmy się obaj nabawili wzdęć, a
wtedy mogłoby być nie za ciekawie w łóżku…
Taaa… „W łóżku”. Przez chwilę
wpatrując się tępo w parujący czajnik elektryczny, rozmyślałem o naszym pożyciu
seksualnym.
Oi! Koniec tego dobrego! Ty sobie
fantazjujesz o tym, jak ci wkłada swojego… Chotto mate! To ma być
romantyczna noc! Tak? Nie będzie żadnej pieprzonej magii, jeśli tego nie
rozplanujesz – bo na Akirę nie ma co liczyć - przyjdzie się nażreć i tyle. Po
prostu wylądujecie razem w łóżku, schlani czymś, co akurat było w barku - czyli
jakimiś resztkami po których będziemy rzygać przez dwa dni, bo kto normalny
miesza wódkę, sok porzeczkowy i imbirowe ale?
Tak. Taka wizja mnie zmobilizowała do
dalszych przygotowań. Efekt końcowy będzie wart zachodu.
A więc jutro wyruszamy po prezent.
Muszę zatankować samochód do pełna, bo coś mi się wydaje, że czeka mnie długa
ekspedycja - być może na samo koło biegunowe. I raczej nie skorzystam z ekologicznej kampanii: rób zakupy na
nogach, bo jeszcze samobójcą nie jestem. Ani maratończykiem. Chociaż po tym wyczynie, mógłbym nim już niewątpliwie być...
To co my tutaj mamy? Ach tak. Muzyka
klasyczna puszczona z płyt winylowych. Zastanawiałem się nad
alternatywnym rozwiązaniem, czyli kolędami dla wprowadzenia atmosfery, ale
obawiałem się, że to przyprawiłoby mnie o identyczną nerwicę wegetatywną, jak
te melodyjki w galeriach handlowych. Jingu beru, jingu beru… Shinitai desu. Ewentualnie mogłem poszukać jakichkolwiek zagranicznych pastorałek w sakralnym
wykonaniu chórów, na przykład po francusku. Dodałem tę
pozycję do mojego harmonogram, świadomy, że Akira i tak włączy radio i będzie śpiewał o dzwoneczkach i reniferach.
Co dalej? Chyba świąteczne zakupy –
produkty spożywcze na kolację i środki czystości na „wielkie sprzątanie”.
Wątpiłem, abym w pogoni za prezentem potrafił taszczyć ze sobą wszystkie inne
sprawunki od sklepu, do sklepu. Poza tym krzątałbym się raczej po butikach niż hipermarketach i sklepach z chemią gospodarczą. Tak, taki punkt będzie
dobrym posunięciem. Czyli czwartek, dwudziesty drugi – ogólne zakupy.
Piątek. Czyli świąteczne porządki.
Jako, że normalnie byłem ogromnym pedantem i czyściochem, nie będę miał dużo do
ogarnięcia. Wystarczy tylko wypolerować podłogi, meble i sprzęty łazienkowe.
Łatwizna. Wypadałoby kupić sobie coś mocniejszego na te zajęcie. Znacznie
przyjemniej sprząta się będąc wprawionym w stan lekkości jakimś procentem,
bujając się z miotłą w rytm muzyki puszczonej z wieży. Może Daft Punk albo Depechemode? Adnotacja: Jakiś
nowy odświeżacz powietrza. Bardziej „gwiazdkowy”. Zobaczymy, co zaoferują mi w
supermarkecie. Tak czy inaczej, wąchanie konwalii już mi się znudziło, a wypełnienie apartamentu aromatem piernika byłoby czymś niezwykle apetycznym.
Następnego dnia, w przeddzień
wielkiego wydarzenia, również coś lżejszego i odstresowującego. Coś dla
rozprężenia i przyjemności, czyli przymiarka wigilijnego stroju. W dni robocze
zajmuje mi to ogromnie dużo czasu, co dopiero dobór ubioru na randkę. Ba, tak ważną
randkę. To nie podlegało dyskusji – muszę poświęcić temu calutki dzień. Łącznie z kosmetyczką.
Dwudziesty piąty grudnia.
Przygotowanie kolacji i drobne zabiegi kosmetyczne mieszkanka.
Tak mniej więcej wyglądał czasowy kosztorys na adwentowy tydzień. Zapowiadał się pracowity czas, ale wciąż
żyłem nadzieją, że wszystko mi się należycie zrekompensuje.
I znów w moich myślach zrodziła się
wizja wspólnego, namiętnego seksu w blasku świec zapachowych. Ja i on. W moim
łóżku na piętrze. W satynowej pościeli – tak, muszę kupić nową pościel specjalnie na tę okazję. Ja leżę między jego nogami i dotykam lubieżnie rozpalonego ciała… Ach!
Aby jednak wszystko to mogło dojść do skutku, rzuciłem raz jeszcze okiem na
cały plan, czy na pewno o niczym nie zapomniałem:
TO-ZROBIĆ LISTA
ŚRODA,
21.12.2011
START:
6.00 AM
– Szukanie prezentu dla Akiry (zwrócić uwagę
na sklepy z rozmaitościami).
a)
zahaczyć o antykwariat:
*
płyta z muzyką klasyczną (najlepiej coś z romantyzmu lub impresjonizmu)
* współczesne
hity kolędników
* ew.
zagraniczne kolędy chrześcijańskie.
b)
rozejrzeć się za dekoracjami:
*
koniecznie: choinka.
c)
poszukać ciekawej książki kucharskiej „dla zielonych”
–
Sporządzenie kolacyjnego menu (zapytać o pomoc Kai’a) (* ̄m ̄)
CZWARTEK,
22.12.2011
START:
8.00 AM
– Świąteczne zakupy praktyczne:
a)
produkty na kolację
b)
środki czystości
c)
jakiś alkohol
(^^;)
PIĄTEK,
23.12.2011
START:
9.00 AM ♥
– Świąteczne porządki (ze wspomagaczem(⌒▽⌒))
SOBOTA,
24.12.2011
START:
9.00 AM ♥
– Szukanie odświętnego stroju( ´∀`)!
★ ! NIEDZIELA, 25.12.2011 ! ★
–
Woohoo…
(#^.^#)
Zamknąłem
z zadowoleniem organizer. Wszystko zdawało się być rozmieszczone tak, aby ze
sobą nie kolidowało. I co najważniejsze, całość miał wieńczyć świąteczny,
namiętny…
Przerzuciłem
spojrzenie na drugie krzesło. Stały na nim jednorazówki z drobnymi, podręcznymi
zakupami do domu. Wyciągnąłem z jednej płaskie, prostokątne pudełko z
nadrukowanym hello kitty. Był to jedyny kalendarz adwentowy jaki znalazłem na
mieście.
Pootwierałem
okienka z dniami, które już minęły - to jest od pierwszego do
dwudziestego grudnia. Wysypałem z wnętrza czekoladki i pozbierałem ze stolika,
zjadając wszystkie; jedną po drugiej.
No.
Już pełnoprawnie uśmiechnąłem się do siebie z zadowoleniem.
Świąteczny
wyścig z czasem uważam za otwarty.
[1] Chociaż brzmi to śmiesznie,
świąteczny obiad w KFC to dość lubiany sposób spędzania czasu i posilania się w
święta wśród Japończyków. Na ten okres serwowane są w restauracjach fast food
specjalne „gwiazdkowe” zestawy udek z kurczaka. Niektórzy uważają, że zwyczaj
ten wziął się od amerykańskiej tradycji spożywania indyka na wigilijnym stole,
którego brak w japońskim menu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz