Latam ze ściereczkami pół dnia, a drugie pół przesypiam. Chyba zapadam w sen zimowy~. Stąd też drobne opóźnienie, ale w końcu umieszczam kolejną część Cherry Xmas. Jutro postaram się dodać zaległą część z sesji Zaliczenie. A teraz uciekam obżerać się toną kolorowej mamby.
Wesołych świąt Wszystkim! ヘ(^_^ヘ)(ノ^_^)ノ
P.S. Enji lubi komentarze. (*^^*)
Dlaczego
ja we wszystkim chcę być samodzielny?
Sam
zaprojektuję kreację na koncert, sam skomponuję akompaniament do
piosenki, sam napiszę jej tekst, sam go przetłumaczę na angielski
(…) Dlaczego ta
samowystarczalność nie może się ograniczyć tylko do strefy
zawodowej? To pytanie zadawałem sobie przez cały najbliższy
tydzień, kiedy to niemalże biegałem jak sprinter po hipermarketach
łamiąc prawa czasoprzestrzeni, gimnastykowałem przy półkach,
kiedy miałem jakąkolwiek przerwę od studia. Wszystko to po to, aby
maksymalnie wykorzystać wolny czas.
O
to samo pytałem siebie, przecierając szmatą każdy bibelot na
szafce z taką dokładnością, jakby to był fiut, szorując muszlę
szczotką klozetową czy katując się przy kuchence, próbując
chociaż wizualnie odtworzyć potrawę z książki kucharskiej…
A
pytanie to powstało w mojej głowie dziś rano, kiedy wpadłem na
cudowny pomysł samodzielnego wstania. No dobra, połowicznie
samodzielnego – z symboliczną pomocą takiego mało znaczącego
urządzenia jak budzik w telefonie. Oczywiście nie przewidziałem –
jakby to była jakaś mało możliwa anomalia – że mój
organizm odmówi mi posłuszeństwa zwleczenia się z łóżka
o szóstej, aby zdążyć przed motłochem i kolejkami
ciągnącymi się aż po marketowe magazyny na końcu budynku. Może
wybaczyłbym sobie małe „jeszcze pięć minut” tak do granicy
„jeszcze jakieś piętnaście minutek”, ale…
–
Jasna
kurwa! Przespałem dwie godziny?! – to wmawiał mi mój
iPhone. Mam nadzieję, że żaden przedstawiciel mniejszości
narodowej nie słyszał tej „jasnej kurwy”, bo jeszcze wytoczą
mi proces o zachowania rasistowskie…
Wyskoczyłem
spod pościeli, co samo w sobie było poranną gimnastyką – dla
takiego lenia i śpiocha był to niemały wysiłek. W jednej
chwili niezmiernie się ucieszyłem, że zapobiegawczo przyszykowałem
sobie ubrania do wyjścia już wczoraj wieczorem, także wystarczyło
je tylko włożyć. Może nie zdążę przed świątecznym rush
hour w sklepach, ale
przynajmniej zaoszczędzę czas.
Dziarsko
podszedłem do okna, aby zwinąć roletę i oświetlić swój
pokój, bo półmrok wprawiał mnie w pesymistyczne
samopoczucie i senność. Widok, jaki mnie przywitał, zburzył resztki mojego błogostanu.
Silna ulewa siekała w szybę, jakby myślała, że jeszcze śpię i
chciała mnie obudzić.
Co
było nie tak? Deszcz wcale mi nie przeszkadzał – lubiłem ponurą
aurę pogodową, zwłaszcza gdy musiałem wyjść na dłużej, bo nie
godziło mnie ani słońce, ani skwar. Problem leżał w tym, że
pogodynka na NHK wczoraj kilkukrotnie zaznaczyła – z uśmieszkiem
akwizytora! – iż będzie całe siedem stopni na plusie i częściowe
zachmurzenie, a więc bajeczna pogoda, jak na zimowy miesiąc. Ja,
ufając jej nieomylności, przygotowałem same lekkie ubrania.
Znieruchomiałem,
chcąc opanować w sobie żądzę zemsty na odbiorniku satelitarnym.
Nie wiem czy powstrzymał mnie zdrowy rozsądek, czy wzrost – bo
antena była zamocowana dość wysoko.
Dobra,
dobra… spokojnie. To dopiero pierwszy dzień. Jutro pójdzie
lepiej, bo już nabiorę pewnej wprawy. Człowiek uczy się na
własnych błędach. A ja, jako że nie myliłem się za często,
tego doświadczenia miałem niewiele. Nic nie szkodzi. Teraz była
doskonała okazja, aby podreperować swoje stopnie ze szkoły życia.
Następnym razem poproszę Kai’a, żeby dzwonił do mnie tak długo,
aż mnie obudzi i przygotuję dwa komplety ubrań. O. No proszę,
jednak wszystko ma swoje dobre strony.
Ociupinkę
ostudzony z negatywnych odczuć, poszedłem grzebać w swojej Narnii
z ubraniami. Kawę
i śniadanie postanowiłem w marszu zjeść na mieście. Może
podjadę do McDrive’a, jeśli będzie mi po drodze.
Wybrałem
dość prężnie, lekceważąc kolorystykę ubrań: proste spodnie z
mocniejszego jeansu, koszulę z długimi rękawami, szalik, bluzę i
płaszcz przeciwdeszczowy sięgający prawie kolan. Oceniłem z
grubsza czy odcienie nie gryzą się zbyt agresywnie, po czym
pobiegłem boso do łazienki odświeżyć się i przebrać w
wojskowym tempie. Żałowałem, że przy Reicie nauczyłem się tylko
ekspresowo rozbierać, a jego nauki nie podziałały w drugą stronę
– nigdy nie miałem przy nim ochoty się ubrać, nie mówiąc
już o tym, żeby zrobić to jak najszybciej.
Po
wyjściu z toalety było dwadzieścia po ósmej. Tempo
relatywnie dobre, biorąc pod uwagę karygodne opóźnienie.
Może nie będę stał jak ostatnia ciota w kolejce, ale jak środkowa
ciota. W efekcie może oszczędzę sobie tak rychłego spóźnienia
do studia na punkt dwunastą. Mam nadzieję, że nie napatoczę się
na naszą promotorkę, bo chyba bym stracił źródło dochodów
nie tylko na czas świąt – wydając je na wszelkie dekoracje i
inne gwiazdkowe niezbędniki – ale na zawsze. Za
wielokrotne spóźnienia i bagatelizowanie swoich obowiązków
względem producenta, bla, bla, bla…
Zanim
wyszedłem, zahaczyłem jeszcze o kuchnię, aby otworzyć kolejne
okienko w kalendarzyku. Na moją dłoń wypadła mała, mleczna
czekoladka w kształcie prezentu.
To
chyba dobry znak –
pomyślałem, wkładając ją w usta i trzymając w nich tak długo,
dopóki nie rozpuściła się na moim podniebieniu.
Wróciłem
do przedpokoju, złapałem za torebkę i potrząsnąłem nią,
nasłuchując czy mam w niej klucze. Miałem. Wyszedłem więc z
domu, osłaniając się maksymalnie płaszczem przed słotą,
praktycznie truchtając do samochodu.
*
Cuciłem
swoje przyblokowane połączenia nerwowe kubkiem dużego espresso ze
znanej jadłodajni z żółtym M w charakterze logo.
Zastanawiałem
się nad pierwszym przystankiem w swojej pielgrzymce po butikach.
Miałem w głowie identyczną pustkę, co w żołądku. Jednak ze
zdenerwowania nie miałem apetytu, a jako, że na głodnego nie
myślę, to całe koło się ślicznie zamykało.
Może
na rozgrzewkę jakiś sklep multimedialny? Tymczasowo nie
przychodziło mi nic lepszego do głowy, więc przycisnąłem pedał
gazu i ruszyłem z parkingu, ulicą w głąb miasta. Zatrzymałem się
przy najbliższym salonie i wyszedłem z samochodu.
Wszedłem
do środka, zastanawiając się, do którego sektora powinienem
się udać. Chyba z przyzwyczajenia przeszedłem przez dział z
krajową muzyką, uśmiechając się głupio na widok albumu the
GazettE na regale. W zasadzie z czego się cieszyłem? Powinienem się
marszczyć, że jakieś płyty zalegają na półkach. I to
przed świętami!
Tak,
nad głową wisiał mi naprawdę niemiły nastrój i chyba nie
zapowiadało się na poprawę mojego humoru. Wręcz przeciwnie –
wiedząc, że nie mam zielonego pojęcia, co kupić, spekulowałem,
że samopoczucie zepsuje mi się jeszcze dwukrotnie.
Przeszedłem
do barbarzyńskiej części księgarni dla analfabetów, gdzie
znajdowały się filmy. Rozważałem, czy może nie kupić mu jakiejś
nowości na blue-ray. Przesuwałem powoli spojrzeniem po grzbietach
okładek, jakbym miał nie wiadomo ile czasu, ale żaden tytuł mi
nic nie mówił. Anime mnie nie interesowało. Kino zagraniczne
w tym półroczu było wyjątkowo denne. Krajowe również
się nie popisało. Jedna komedia romantyczna była warta uwagi, ale
tego mu przecież nie kupię, bo uznałby mnie za strutego hormonami
szczęścia przez nasz kwiecisty związek.
Chyba
z przyzwyczajenia albo przez częściowy stan uśpienia świadomości
moja głowa zwróciła się w stronę półki z płytami
tylko dla dorosłych, która stała bezwstydnie na samym
środeczku, jakby specjalnie się afiszując do klientów.
Śmieszne, ale to ona zionęła największą pustką ze wszystkich
innych regałów. Czyżby samotnicy kupowali na gwałt „panie”
do towarzystwa na gwiazdkowe noce obfitujące w świąteczne
samozadowalanie?
Stanąłem
nieco bliżej, żeby nie filować z boku, ale nie zbyt bezpośrednio,
aby nikt mnie nie podpatrzył.
Na
półce zaroiło się od świątecznego wydania pornosów,
nie dało się ukryć. Ich okazyjność polegała na typowo
gwiazdkowych tytułach i kreacjach aktorzyn – o ile w ogóle
jakieś mieli.
Wziąłem
bardzo ostrożnie jeden egzemplarz do ręki, nie tyle z czcią, co ze
strachem przed zostawieniem widocznych linii papilarnych, jakby mnie
ktoś po nich mógł zidentyfikować.
Białe
napisy, spływające jak topniejący śnieg – a może to nie był
śnieg, tylko inna-biała-maź? Bardzo prawdopodobne. Tak czy owak,
tytuł brzmiał: ウィンテルスリヅ
– WINTER
SLIDE. Nie chcę
uchodzić za eksperta w angielskim, ale poprawniej chyba brzmiałoby
„sliding”.
Na
okładce poza błędem merytorycznym znajdowało się bardziej
przyciągające męski wzrok zdjęcie kobiety, która w
rozkrocznej, wyuzdanej pozie sierdziła na najzwyklejszych w świecie,
drewnianych sankach. Erotyczność polegała na tym, że była
całkiem goła – poza zimową czapką na głowie – i wypinała
jednocześnie cyc… piersi oraz swoje… drugorzędne kobiece cechy
płciowe w stronę oglądającego.
Nie
wiem dlaczego, ale ten widok wcale mnie nie podniecał tylko
śmieszył. Nawet trochę współczułem tej kobiecie, że
musiała w mróz siedzieć gołym tyłkiem na sankach – nawet
jeżeli zdjęcie to robili w klimatyzowanym studiu. Od kiedy stałem
się więc gejem?
Po
obejrzeniu płyty z facetem w skąpym stroju Santa Clausa, który
zamiast spodni miał sznureczkowate stringi, uznałem, że jednak
jestem nie homo, a aseksualny. Wszystko to mnie przerasta i nie tylko
z racji niskiego wzrostu, ale metaforycznie.
– Świąteczne
zakupki? – zagaił mnie ku zdziwieniu sklepowy, który
widocznie musiał zauważyć jak kręcę się w tym obszarze.
Wtuliłem mocniej usta w szalik, aby zmniejszyć prawdopodobieństwo
tego, że mnie rozpozna.
– Ettoo…
Ja tylko tak przeglądam…
– Do
tego służy ten dział – powiedział ździebko szczerze. Za
szczerze.
– No,
to czego pan szuka?
– Yy…
to znaczy?
– Co
pan preferuje?
– Eee…
no płyty…
– Tak,
ale… hetero, zbiorowe, lesbijki, a może…
– Lesbijki!
– wyrzuciłem na wydechu, wiedząc, co chce powiedzieć.
Oj
Ruki, grzeszysz przed świętami. Grzeszysz…
– Hm,
widziałem jak pan oglądał WINTER
SLIDE. Oglądałem to,
ale szczerze – nie polecam. Przeciętne było.
No
proszę, a po czym to oceniał? Nie stanął mu od razu, czy spuścił
się później niż oczekiwał?
– ironizowałem w myślach.
– Średnie?
– No,
wie pan… – nie dokończył, co mnie odrobinę rozczarowało.
Pokiwałem głową, udając że doskonale wiem, co ma na myśli.
Zapytam Rei’a, co oznacza „średnie porno”. Dla pań? Dla
licealistów? Nowicjuszów?
– Ale
dobre yuri ma pan półkę wyżej. Na przykład: PEACH
X PEACH. Widział pan
PEACH X PEACH?
– Chyba…
– wymamrotałem. Czułem się jak nastolatek usiłujący kupić
papierosy w kiosku.
– Preferuje
pan anime czy filmy?
– Ettoo…
w sensie… to chyba zależy.
– Rozumiem.
No to dobrą propozycją byłoby jeszcze…
– Przepraszam
pana, wie pan może czy jest na sklepie jeszcze magazyn Fool's
Mate DECEMBER 2011? –
zagadnęła nachalną, erotomaniacką obsługę jakaś małolata,
należąca najpewniej do pewnej subkultury młodzieżowej. Miała jak
na swój wzrost i posturę za ciężkie, białe glany na
wysokim koturnie.
– Ech.
Zaraz sprawdzę – odpowiedział jej ze znudzeniem, jakby oderwała
go od czegoś niezmiernie ciekawego – swego rodzaju rozrywki w
pracy, jak granie w pasjansa w biurze.
– Nie
szkodzi, sam sobie poradzę – puściłem mu trochę gejowsko
perskie oczko, ale zrobiłbym wszystko, byleby się odwalił.
Kiedy
tylko odszedł do sektora prasowego, wyszedłem z tego salonu
multimedialnego najszybciej jak mogłem – żeby mnie nie oskarżono
o ucieczkę z usiłowaniem kradzieży sklepowej. Schowałem się w
samochodzie, dochodząc do siebie po traumatycznym przeżyciu.
No
proszę. To już wiem jakie Akira musi mieć znajomości w takich
miejscach. Założę się, że on i ten erotoman znają się
dostatecznie dobrze i blisko. Mam nadzieję, że nie rozgaduje
wszystkim, że od pewnego czasu jest szczęśliwym gejem.
Odjechałem
stamtąd z ulgą, kierując się na jakiś antykwariat z punktem
skupu płyt winylowych.
Bez
trudu znalazłem coś ciekawego. Sprzedawca okazał się być
obeznany i chętny do pomocy – może z racji wąskiego grona
klientów, jakie się tamtędy przewijało. Wróciłem do
samochodu z całkiem ładnie zachowanym winylem z najlepszymi
utworami Clausa Debussy’ego1.
Następnie
zajechałem pod długą ulicę handlową w Shibuya z ciągnącymi się
rzędem butikami i buticzkami. Łańcuszkiem zaliczyłem: sklepik z
pamiątkami, sportowy outlet, zoologiczny (!), średniego metrażu
salon RTV/AGD, salon z grami oraz – z nudów – perfumerię.
Przy każdym pasażu miałem wrażenie, że Rei już wszystko ma lub
zwyczajnie nic mu się nie przyda – bo albo nie doceni zastosowania
prezentu, albo go nie zrozumie.
Mój
zmęczony wzrok bezwiednie zatrzymał się na krzykliwym szyldzie
sklepu wciśniętego w róg ulicy, jak najgorsza mordownia. SEX
SHOP – ogłaszał się. Po prostu i aż. Lokal mały, ale za to
reklama godna centrum handlowego, jeśli chodziło o jej format.
Stanąłem
przed wystawą, na której „zachęcająco” wyeksponowana
była fikuśna bielizna erotyczna dla pań (a może panów? W
dzisiejszych czasach wszystkiego się spodziewałem). Na stojaku obok
stał oparty niebezpieczny dla zdrowia pejcz, który w
przypadku użycia przez tresera na koniu mógłby być podstawą
do oskarżenia o maltretowanie zwierząt. Oczywiście w przypadku
użycia na kochanku byłaby to pieszczota. Nieco dalej był jeszcze
fioletowy neseser – zestaw świąteczny? – z całym zestawem sex
gadżetów – dildo wyglądające jak łuk banana, jakiś
podejrzany lubrykant, zatyczkę analną i – chyba najnormalniejsze
– kajdanki, których oryginalność polegała n tym, że nie
były na dwie, ale trzy ręce. Równouprawnienie w seksie dla
mutantów? A myślałem, że takie rzeczy tylko w Drodze
bez powrotu 2.
Wmawiając
sobie, że jestem odczulony na takie rzeczy po dzisiejszej przygodzie
w księgarni, wszedłem. Myślałem, że tutaj najprędzej dostanę
coś, co uderzy w gusta Rei’a.
Od
progu witała gości cała wystawa… Nie, galeria
sztucznych penisów. Sylikonowe, akrylowe, plastikowe, szklane
(!); do podwójnej penetracji; różowe, kremowe, czarne,
wielokolorowe – egzotyka na najwyższym poziomie, włącznie ze
smerfnym fiutem; w kształcie owoców i warzyw – marchewka?!;
żylaste, gładkie, wykrzywione, spiralne (wtf?!). Kto, co chciał,
to mógł znaleźć bez problemu nawet w tym malutkim
sex-kiosku. Nie musiał udawać się do sex-fabryki czy sex-store.
Jednak wszystkie dostępne zabawki miały wyznaczone ten sam standard
rozmiaru – powyżej 15 cm. Dyskryminacja. A jeśli miałbym ochotę
na małego penisa? Sam siebie przecież w dupę nie będę brał. No
proszę, zebrało mi się na autoironię.
Patrząc
na te rzędy kutasów, pomyślałem że jestem cholernie
konserwatywny i staromodny skoro nadal robiłem to naturalnym
wyposażeniem. Nie wierzyłem, że cały ten „arsenał” był dla
lesbijek, singielek i striptizerek w barach z peep-show. Bo
teoretycznie hetero i geje mają się jak „rozerwać” (dosłownie
i w przenośni).
Wszedłem
głębiej – do sklepu oczywiście, chociaż w tym miejscu może to
mieć podwójne znaczenie – i podszedłem do kasjerki, która
akurat kasowała jakiemuś mężczyźnie stringi z lentylków.
Starałem się zachować pokerową twarz. Miałem wrażenie, że
tylko ja jestem w tym miejscu laikiem.
W
następnej turze, kiedy klient wyszedł, znudzony wzrok sprzedawczyni
spoczął na mnie. Zapewne
kolejny chłoptaś, chcący się ostrzej zabawić na gwiazdkę w love
hotelu ze swoją dziew… chłopakiem
– mówiło jej spojrzenie, kiedy mnie otaksowała.
– W
czym mogę panu pomóc?
Dlaczego
w tym przesyconym erotyką miejscu, brzmiało to jak obietnica pomocy
w poprawie mojego pożycia seksualnego? Nie wiedziałem, co jej
odpowiedzieć, bo tak naprawdę moja wizyta tutaj była nieplanowana.
– Na
razie się rozglądam – powiedziałem sztucznie, na co ona
delikatnie uniosła brwi, jakby chcąc mi przekazać „a oglądaj do
woli, jeśli jeszcze nie masz dość widoku erekcji”.
– Coś
konkretnego pan potrzebuje? – zapytała. Nie była nachalna, ale
chyba wstępnie chciała mnie wyeliminować: czy jestem klientem, czy
kolejnym gówniarzem, który chce pooglądać „rzeczy
dla dorosłych, które rodzice chowają w szufladach z
bielizną”. Miała zapewne już doświadczenie w tym fachu.
– W
zasadzie to… myślałem może o jakiejś… nakładce wibracyjnej –
zdecydowałem się w końcu czymś ją zająć, bo jej spojrzenie
było żrące. Nie chciałem naprawdę tego kupować. Jeszcze Rei
odpakuje pudełeczko i pomyśli z nadzieją, że to pierścionek
zaręczynowy. A właśnie…
No
ale, z drugiej strony, zawsze chciałem wiedzieć, jakby to było,
gdyby wprawiał w wibracje moją prostatę. Nie żeby mi
przeszkadzały jego przyrodzone zdolności.
– Rozumiem…
Ilu poziomowa? I na jaki rozmiar? – żądała informacji.
Namyśliłem
się. Jaki rozmiar? Jak miałem to określić? Duży? Medium? Mały?
S? XL? Podać obwód lub przekrój w cm? A może penisy
miały specjalną numerację? Nie wiedziałem nawet jak grube było
prącie Akiry. Nie miałem porównania. Widziałem z bliska
tylko mojego i Reity. Długości mógł mieć jakieś 16 cm
plus minus jeden.
– Nie
ma jakiegoś uniwersalnego?
– Czyli
jest raczej średniego rozmiaru, tak?
– Można
tak powiedzieć.
Spojrzała
na mnie badawczo, co prawie mnie zabolało. Pewnie śmieszył ją
fakt, że mówi to tak niski mężczyzna, który może
mieć najwyżej 13 cm przy dużym wysiłku partnerki i pewnie wstydzi
się do tego przyznać… Życie w społeczeństwie wzrokowców
jest nieprzyjemne.
Sprzedawczyni
odwróciła się w stronę pudełek ze sprzętem.
– A
może wibrator?
– Nie,
nie. Prędzej by mnie interesowały te… – zapomniałem nazwy. –
Kuleczki analne? – prawie to wygestykulowałem.
– Hm.
Chiński Ben Wa? Czy sylikonowe? Różny rozmiar kulek czy
jednakowy? Z wibratorem?
Nie
wiem, te przyjemniejsze. Nie ja to będę wkładał
– chciałem jej odpowiedzieć.
– Tańsze?
– odparłem, co miało być typowym żartem męża w średnim wieku
z proporcjonalnie średnią wypłatą. Taki chwyt dla niepoznaki, że
jestem ze świata show biznesu.
– Wie
pan… Najtańsze mogą mieć uszkodzenia fabryczne, które
będą podrażnić odbytnicę. Albo mogą całkiem się urwać –
zripostowała mnie. – Wtedy wyjmą je tylko ci, co uprawili
kiedykolwiek fisting – zaśmiała się zbereźnie.
Nagle
poczułem, że męczy mnie moja obecność tutaj. Trzeba było się
stąd jakoś wyrwać. Przytłaczały mnie te kamasutry deluxe, złote
edycje, joga erotyczna; tańczącogrające penisy w ramach ozdób
do mieszkania; horrendalnie droga bielizna, przy której
płaciło się za jej brak niż obecność; niemal nielegalnie twarde
porno… Aż w końcu przytłaczała mnie kasjerka, która
brała mnie za krótkopenisiastego kryptogeja, który nie
ma doświadczenia z ptaszkami.
Udałem,
że dzwoni mi telefon.
– Ach.
Przepraszam. To ona. Nie może wiedzieć, że tu jestem. Wezmę tylko
żel intymny i uciekam – powiedziałem z miną niewiniątka,
widząc, że robię z siebie fujarę (dosłownie?).
– Rozgrzewający?
– Tak,
ten z durex – rzuciłem i zacząłem symulować rozmowę
telefoniczną z „dziewczyną”. Wziąłem siatkę z tubką żelu i
ewakuowałem się do swojego czterokołowego schronu.
Chyba
miałem pomysł na prezent dla mojego chłopaka – jak dziwnie to
brzmiało, nawet w moich myślach – ale patrząc na iPhone’a
stwierdziłem ze zgrozą, że miałem pięć minut na dotarcie do
studia Sony Music.
Miejscami
przekraczając dozwoloną prędkość, zacząłem jechać w stronę
miejsca pracy.
*
Wpadłem
jak lokalny huragan do saloniku poprzedzającego studio. Byłem
zdyszany, przemoczony, z przemarzniętą, rumianą twarzą, nie
pomalowany, ubrany jak prototyp paryskiej mody. Poważniej spóźniony
często miałem na sobie lepsze ciuchy. Moje obawy, co do opłakanego
wyglądu potwierdziły zdziwione spojrzenia chłopaków.
– Erm…
Dobry? – zaczął niepewnie Kai, badając czy jestem w odpowiednim
stanie psychicznym do rozmowy.
– A
nie widać? – odparłem głosem tak zmarnowanym, jakbym brał
udział w triatlonie. Chyba nawet podobnie wyglądałem – mokry,
zmęczony, zdyszany.
– Czyli
dzień nie-dobry – przywitał mnie lider. – A myślałem, że
ucieszy cię moja niespodzianka z przesunięciem prób na
dwunastą. Jak widzę nawet na tą godzinę potrafisz się spóźnić.
– Nie
zaspałem – powiedziałem obronnie, odwieszając swój
przemoczony płaszcz na stojak.
– W
takim razie, na czym polega nowość? – odezwał się z rogu pokoju
Reita, lustrując mnie krytycznym wzrokiem. Nie podobało mu się to,
widziałem to.
– Nie
mam zamiaru wam się tłumaczyć – odparłem beznamiętnie, mówiąc
ogólnikowo, chociaż słowa kierowałem do Akiry.
Opadłem
na wolny fotel. Był ciepły, więc ktoś musiał na nim przed
chwilką siedzieć. Miałem nadzieję, że nie zająłem miejsca
Abigaile, bo jeszcze w zemście na mnie usiądzie, święcie uważając
„że mnie nie zauważyła”.
Przymknąłem
powieki. Nie patrzyłem na Akirę, który najpewniej musiał
być niepocieszony moim (nie)wytłumaczeniem swojego spóźnienia.
– Dobrze.
Ochłoń trochę po swoim wielkim wejściu i bierzemy się do grania
– oznajmił dziarsko perkusista, podchodząc do automatu z kawą.
Masowałem
właśnie pulsujące skronie, kiedy poczułem ciężką dłoń, a
raczej ciężko
opadającą dłoń -
na moim ramieniu. Nie musiałem unosić wzroku, aby wiedzieć, kto
raczy mną potrząsać. Wiedziałem, czego ta osoba chce. Wiedziałem,
dokąd chciała iść i co zamierzała powiedzieć. Ja jednak w tej
chwili nie miałem na to najmniejszej ochoty. Nie chciałem robić
nic innego poza siedzeniem w tym ciepłym fotelu i regenerowaniem
sił.
– Ruki…
– usłyszałem ciche nagabywanie, któremu wtórowały
lekkie, regularne szturchnięcia.
– Ech.
Co? – spojrzałem na Reitę od niechcenia. Musiałem mieć naprawdę
zmęczony i pełen lodu wzrok, bo basista odrobinę się cofnął.
– Dobrze
się czujesz?
– Jedyny
sposób w jaki „siebie” czuję to ból głowy –
odpowiedziałem mu sucho.
– Chodź,
musimy porozmawiać – nie rezygnował z wywleczenia mnie do męskiej
kabiny. Pewnie zrobiłby to nawet wbrew mojej woli.
Jeżeli
myślał o seksie to się poważnie na niego zdenerwuję i wyzwę od
najbardziej nieczułych egoistów dla których liczba
orgazmów jest walutą bogatej miłości.
Wstałem
i mizernie powłóczyłem za nim nogami do naszego małego
azylu pachnącego chlorem i świerkami. Zamknąłem od niechcenia
drzwi, chociaż wcale nie zamierzałem wchodzić aż do kabiny i się
izolować. Nie miałem zamiaru robić nic nieprzyzwoitego. Naszą
rozmowę i tak będzie słychać przez drzwi, ale niech Akirze się
wydaje, że to nasz dźwiękoszczelny, pancerny pokój zwierzeń
na wzór pokoju przesłuchań w amerykańskiej bazie wojskowej.
– No?
– mruknąłem lakonicznie, ale dorzuciłem jeszcze łagodzące „To
o czym chciałeś pogadać?”, aby nie psioczył, że jestem
neurotykiem, a mój kiepski humor jest wynikiem tzw. „efektu
motyla” – jestem wściekły, bo motyl na drugiej półkuli
zatrzepotał skrzydłami, wedle teorii chaosu.
– Spóźniłeś
się i wyglądasz jak siedem nieszczęść. Co się stało? –
zapytał z instynktowną troską w głosie. – Okey, dobra, wiem.
Zazwyczaj
się spóźniasz, ale nie wyglądasz tak, jak… – zawiesił
głos, mierząc mnie nieokreślonym spojrzeniem. Najwidoczniej nie
chciał mnie w żaden brzydki, przymiotnikowy sposób obrazić.
– Może powiedzmy, że zawsze jak się spóźniasz wyglądasz
przynajmniej tak, że nikt nie ma wątpliwości, dlaczego się
spóźniłeś. Sama fryzura pewnie zajmuje ci dobre półgodziny
– wywrócił oczami, jakby zazdrościł mi moich umiejętności
fryzjerskich.
– Mam
ostatnio dużo na głowie i ciężko mi jest to pogodzić z pracą –
oświadczyłem mu zgodnie z prawdą, co w moim przypadku było sporym
postępem. Akira jednak nie docenił mojej szczerości, uznając ją
za zbyt pokrętną.
– Ach
tak – wybąkał, pogrążając się na moment w zadumie. – A…
co konkretnie? Może mógłbym ci jakoś pomóc… –
spojrzał na mnie niepewnie.
Odwróciłem
wzrok.
– To…
osobiste sprawy. Sam muszę się nimi zająć.
– A
ja nie jestem częścią twojego życia osobistego? – przyłożył
rękę do ściany kabiny i oparł na niej swój ciężar.
Zawisł nad moją głową, co nieco wprawiło mnie w skrępowanie.
Nie czułem się tak, jakby mówiła to osoba, która
kocha mnie nad życie, ale jak ktoś, kto chce dokonać zamachu no
moje życie. Emocjonalny terrorysta.
– Oczywiście,
że jesteś… – wyszeptałem, sam nie wiedząc, dlaczego mój
głos tracił tak szybko moc. Może dlatego, że jego dłoń
spacerowała po moich rumianych policzkach, równie rumianych,
zawstydzonych wargach…
Oparłem
rękę na jego klatce piersiowej. Poczułem pod palcami szybkie bicie
serca, które zstępowało również na mnie, wprawiając
moją klatkę w drżące palpitacje. Chwilę po tym jego ciepły puls
był już na mojej twarzy, pod moimi ustami, wszędzie… Przytulał
mnie do siebie.
– Daj
sobie pomóc.
Choćby
nie wiem jak ślicznie prosił, nie dałby rady złamać mojego
syndromu Zosi-Samosi, zwanego inaczej „nie, ja sam!”. Wiedziałem,
że jeśli Akira zacznie wtrącać swoje „trzysta jen” do mojej
gwiazdkowej wizji, nic nie będzie takie, jakie chciałem, aby było.
Co tutaj ukrywać? Pragnąłem zrobić mu niespodziankę. Wykazać
się. Pokazać, że uke nie tylko biorą, ale też dają – i to
dają więcej niż tylko „dupy”. Nie, to nie podlegało
dyskusjom. Nie mógł mi pomóc.
– Kochanie,
dam sobie radę. Zdaj się na mnie. Dlaczego tak ciężko ci to
przychodzi? A przecież już ćwiczyliśmy zaufanie… – spojrzałem
na niego podejrzliwie, aby odrobinę odsunąć się od tematu moich
problemów.
– No
taaaaak… ale…
– Żadnych
„ale”.
Rei
obdarzył mnie dwuznacznym wzrokiem, jakby chciał mi coś
niewerbalnie przekazać. Jakąś aluzję, propozycję.
– Hm,
jesteś strasznie spięty – wymruczał półgębkiem, wodząc
palcami po brzegu klamry od mojego paska nabitego ćwiekami. –
Pomóc ci się rozluźnić? Może
mógłbym zrobić Ci dobrze…?
– szeptał zniżonym głosem, podwijając mi leniwym ruchem moją
bluzkę. Słabym gestem odsunąłem jego dłonie, przybierając
skwaszoną minę. Akira był autentycznie zdumiony moją bezsłowną
odmową. Albo nie tyle bezsłowną, co w ogóle odmową.
– Nie,
dzięki – wybąkałem speszony. Zabrzmiało to tak matowo, jakbym
odmawiał sobie czegoś mało znaczącego jak biodegradowalna
jednorazówka w supermarkecie, a nie miłości oralnej. – Nie
mam ochoty na seks.
– Em,
no dobra – Rei dawał złudzenie kurczącego się w sobie. Chyba
trochę obraziłem jego męskość. Mogłem powiedzieć coś
taktowniejszego, na przykład: „przepraszam kochanie, ale jestem
niedysponowany”.
– I
w zasadzie… mógłbym mieć prośbę? – spuściłem wzrok,
co jeszcze bardziej nastraszyło Akirę. Już nie tylko wydawał mi
się malejący w oczach, ale chcący absolutnie wyparować.
– Hai?
– Chciałbym,
abyśmy do czasu Bożego Narodzenia zachowali tą… wstrzemięźliwość
seksualną.
Reita
spojrzał na mnie ogłupiały już nie ograniczając swojej mimiki
niczym takim jak „dobry smak” czy „prawa fizyki”. Wyglądał
tak, jakbym kazał mu przejść na wojskową, rygorystyczną dietę.
– Chcesz
urządzić nam celibat? – zapytał z niedowierzaniem.
– Rei
to tylko kilka dni… – próbowałem go udobruchać.
– No
tak. Rozumiem. Dostałeś pierwszej miesiączki – odgryzł się
cierpko.
– Ciesz
się, że nie zaszedłem w ciążę. Nie byłoby seksu przez dziewięć
miesięcy.
– Niektóre
pary współżyją w stanie brzemiennym. Jest na ten temat
wiele dobrych poradników.
Ciekawe,
skąd to wie.
– Skoro
bebech z bełtającym płodem nie przeszkadzałby ci, to zgaduję, że
trochę krwi tym bardziej nie – zaczęliśmy się sprzeczać o
jakiś gówniany temat, który tak naprawdę nie miał
żadnego potwierdzenia i prawa bytu w naszej męsko-męskiej
rzeczywistości. Ale taką to już byliśmy specyficzną,
demokratyczną parą. Jedni kłócą się o kolor tapet w nowym
gniazdku, drudzy o kolejkę do zmywania naczyń. My kłócimy
się o urojoną ciążę. My – pragnę przypomnieć – dwaj
świadomi swojej płci mężczyźni.
Po
relaksującym, wyciszającym milczeniu pierwszy zabrał głos Reita.
– Nie
lubisz tego robić ze mną? – zapytał zmartwionym tonem, jak
podstawiony aktorzyna w chałowatym talk-show.
– Rei…
Dramatyzujesz. Po prostu odpocznijmy – zaproponowałem, próbując
utrzymać dyplomatyczną intonację i nie wydrzeć się moją
przeponową emisją głosu. – Bo ja tak serio to… – mój
język zamarł w połowie, wstydząc się powiedzieć głośno, co
pomyślała głowa. – Ja… uwielbiam to z tobą robić.
Czułem
się strasznie niezręcznie. A w jeszcze większą konsternację
wprawiała mnie świadomość, że mówię na głos, co sądzę
o współżyciu z Reitą, jakbym siedział na krzesełku u
seksuologa, analizującego nasze pożycie seksualne.
Nie
miałem nic przeciwko schlebianiu mu i jego technikom łóżkowym,
ale to było na miejscu świeżo po stosunku. Kiedy buzowałem
przyjemnością, satysfakcją i uwielbieniem do niego, dochodząc do
kontroli na jego lepkim torsie. Kiedy doznawałem jego miłości. Bo
miłość jest niczym bez jakichkolwiek doznań – chociażby
słownych. Uczucie trzeba karmić, najmniej raz dziennie zwykłym,
zwyczajowym „kocham cię”. Bo wszystko, co żywe, może umrzeć.
Takie jest niepisane prawo bytu.
Odwróciłem
się i odblokowałem kabinę, chcąc szybko uciec z pola potyczki
słownej. Już zamierzałem wyjść i byłem w połowie robienia
tego, kiedy Rei chwycił mnie kurczowo i przygarnął do siebie. Do
swojego ciepła. Z takim rozmachem, jakbym nic nie ważył.
– Ale
wiesz, że cię … kocham? – wyszeptał mi do ucha ze skruchą.
Zesztywniałem, gdy jego temperatura zaczęła mnie przenikać,
mieszając się z moją, tworząc nieopisaną gorączkę na moim
ciele. – Jesteś mój. Tylko mój.
– Tak…
tylko twój – powtórzyłem zamroczony. – Ja… też
cię kocham
Nachylił
się nad moimi ustami i pocałował w tym ciasnym przejściu, w
kabinie uchylonej obscenicznie na zewnątrz. Pech chciał, albo też
losowi się nudziło, bo urządził nas tak, że akuratnie przy
pisuarze naprzeciw stał jakiś pracownik studia. Lał, bo lał,
aczkolwiek nie był tym specjalnie zaabsorbowany, bo wlepiał w nas
swoje okulary grubości słojów z musztardą. Nie obsługiwał
nas – jeszcze – przy sesjach, aczkolwiek jego mina na widok
naszych czułości była wystarczająco skondensowana i jednomyślna.
I nie oznaczało wcale pochwały u pracodawcy.
Zapewne,
kiedy będziemy przechodzić obok siebie w szary poranek na
korytarzu, nieunikniona będzie wymiana – albo raczej ucieczka –
spojrzeń.
Posłałem
zawstydzony wzrok Reicie, puszczając go niechętnie.
– Widzisz
Ruki. Każdy ma nas za gejów, a kiedy nagle wychodzi prawda na
jaw są wstrząśnięci i zaszokowani.
Nie
mogłem się z nim nie zgodzić.
*
Zaraz
po potrójnej szarpaninie w studiu z Kaiem, Reitą i promotorką
– to była moja fatalna triada jaka mnie nieodzownie prześladowała
– wskoczyłem do samochodu i szacując rezerwy benzyny w baku,
ruszyłem do cieszącego się dobrą sławą jubilera.
Nie
był to sklep z biżuterią, jakie zwykłem odwiedzać, ale nie
oznaczało to wcale, że towar w tym miejscu był nudny i
nieatrakcyjny. Zakład ten specjalizował się głównie w
zleceniach i projektach ślubnych obrączek oraz pierścionków
zaręczynowych – dlatego też nigdy się tutaj nie zapuszczałem w
trakcie shoppingu. Raz – paparazzi. Dwa – kompleksy pod tytułem
„jeszcze nie masz żony” (w domyśle: i nie będziesz miał).
Królowały tutaj drogie kamienie szlachetne, niezwykle
szykowny, galowy wzór i bajońskie sumy.
Zapach
w tym miejscu mówił sam w sobie, że jest to miejsce
ociekające ekskluzywnością – w prawdzie wejście do zakładu nie
zostało zastrzeżone tylko dla posiadaczy pewnej karty
członkowskiej, aczkolwiek było to niepotrzebne przy takich cenach
za gablotami, które same w sobie były wyznacznikiem jakości
klienteli. Zapach. Mówiąc o zapachu, miałem na myśli ten od
metali szlachetnych. Nie, nie tylko pierścieni, ale i pieniędzy.
Zdjąłem
zamaszystym ruchem okulary z nosa i schowałem je do podręcznej
torebki. Omiotłem spojrzeniem najodważniej wyeksponowaną gablotkę
– zapewne z najdroższymi cacuszkami.
– Dzień
dobry. Służę panu pomocą – powiedział niemal szarmancko
dzierżawca zakładu. Zgadywałem, że dziany autor wielu z tych
lśniących akcesoriów.
– Dzień
dobry – odpowiedziałem na powitanie, również nie skąpiąc
gentlemeńskiego tonu.
Żeby
tylko mnie nie wziął za geja! Nie żeby raziła mnie
spostrzegawczość u innych ludzi poza mną, ale po prostu w tej
chwili byłoby to kłopotliwe. No tak, sam przyszedłem oglądać
obrączki. To dostateczny dowód, że jestem skończoną ciotą,
która nie odważy się przyjść ze swoją wybranką.
Dlaczego? Ha. Bo jej nie ma.
– Interesują
mnie męskie obrączki w srebrzystym kolorycie, w przedziale ceowym
od stu tysięcy jen w górę – aż samo wypowiedzenie tej
wartości mnie zabolało. Nie skąp Ruki. Taki prezent dostaje się
raz w życiu – jeśli ma się szczęście do miłości. Rei
zdecydowanie je miał.
– Jakiś
konkretny kruszec pana interesuje? – dopytywał się jubiler,
przechadzając wzdłuż gablot obfitujących w debet wielu setek
ludzi.
– Zastanawiałem
się nad przewagą białego złota lub platyny.
– Rozumiem.
Chce pan coś standardowego czy bardziej nowatorskiego? – zawężał
krąg poszukiwań drogą eliminacji.
Odchrząknąłem
i potrząsnąłem głową w bliżej nieokreślonym geście. Dziwne,
nie było po mnie widać, że jestem raczej nietuzinkową personą?
– Lubię
oryginalne rzeczy. Jedyne w swoim rodzaju.
– Wszystkie
moje wyroby są niepowtarzalne – uśmiechnął się wazeliniarsko.
– No ale, rozumiem pana. Cóż, ostatnimi czasy dość sporą
awangardą jest wplatanie domieszek różowego złota do
męskiej biżuterii. Skusi się pan?
Różowe
złoto? Z początku zabrzmiało to ślisko, ale kiedy złotnik
pokazał mi przykładowy wyrób z użyciem tego metalu, od razu
się w nim zakochałem. Delikatna, rdzawa barwa przykuwała oko swoją
żywością, której brak było w pospolitych obrączkach.
– Co
prawda częściej używa się tego złota do zegarków, ale…
– Nie,
jest idealna – powiedziałem spiesznie. Nie byłem pewny, czy
Reicie spodoba się owe różowe złoto, ale w tamtym momencie
mój zmysł stylisty wziął górę nad zdrowym
rozsądkiem.
– Widzę,
że panu odpowiada – zaśmiał się. – Jak na kogoś wymyślnego,
szybko się pan zdecydował.
To
pewnie dlatego, że stałem i wlepiałem zauroczony wzrok w tą małą
obręcz obwodu naparstka, wyobrażając sobie to cudo na pięknej,
męskiej dłoni mojego basisty…
– Może
być pan z siebie dumny – rzuciłem komplementem złotnikowi. –
To prawdziwy talent.
Jeszcze
trochę, a może da mi zniżkę. Dla samotnie wlekącej się po
jubilerach cioty, która z nudów i braku asertywności
szasta tanimi pochlebstwami.
– Ile
kosztuje? – zapytałem kontrolnie.
– Obrączki
sprzedajemy jedynie w kompletach – powiedział dość ponurym
głosem. – Hm, chce pan kupić męską osobno? To dziwne. Nowożeńcy
z reguły mają jednakowe obrączki. Naprawdę jest pan ogromnym
ekscentrykiem.
Nie
wiedziałem, jak uargumentować swoją decyzję. Czyżbym był
zmuszony kupić cały komplet? Co ja zrobię z damską obrączką?
Przetopię? Marny zysk. Dać nikomu nie dam, bo po co komu jedna
ślubna obrączka?
– Ja…
wie pan… chciałem… chciałem – jąkałem się, szukając
uzasadnienia. – Chciałem zobrazować na ślubnym kobiercu wizję,
że pomimo różnic jakimi są przedzieleni mężczyzna i
kobieta, to w końcowym akcie łączą się w jednakowym geście
pojednania, wyrażonym w przekazaniu różnych obrączek,
obrazujących indywidualny charakter każdego z nas, które
finalnie… tego… złączą nas w jedno? – bąkałem coś pod
nosem.
Jubiler
gruchnął perlistym śmiechem i pokiwał do siebie głową.
– Pan
naprawdę jest ekscentrykiem – powiedział, wystukując coś na
kasie fiskalnej.
Jestem
pewny, że on – tak samo jak ja – nie zapomni dzisiejszego
spotkania. Kto wie? Może mój tekst wydrukują w jakimś
brukowcu w rubryczce „rozmowy zza lady”.
__________________
1
Przesłuchałam pośpiesznie Clair
de lune
i Arbasque,
i uznałam, że będzie bardzo klimatycznie. Nie lubię
impresjonizmu, ale dziś pasuje do mojego nastroju.
Kocham to opowiadanie <3
OdpowiedzUsuńZresztą już Ci to pisałam na RB ^^ Mimo, iż całe na forum przeczytałam, to i tak miło wracam do tego opowiadania, na tym blogu ;3
Ogólnie uwielbiam Twoje Reituki Enji skąd Ty bierzesz pomysły na takie epickie teksty? x3 Podoba mi się w jaki sposób charakteryzujesz chłopaków. Uwielbiam Twoje opowiadania: How to be the seme, Blondynka w opałach (obie wersje)...
Czekam na kolejne Twoje ,,wyroby" pisarskie xD
Staram się wrócić do pisania... Chciałabym w końcu poczęstować Was czymś nowym. Prawie kończę "Blondynkę". Czas pokaże, czy mi się uda.
UsuńDzięki za miłe słowa~! ;3
Powinnam zacząć czytać yaoi, może one mnie zmotywują. Kto wie, może zacznę od któregoś z Twoich?
Merry Xmas, Ai ;).
Ej no, ja chcę dalej ;_;
OdpowiedzUsuńNastępna część powinna pojawić się w piątek. Cierpliwości (^^;).
UsuńAle ja nie jestem cierpliwa. :D
UsuńOpowiadanie genialne!
OdpowiedzUsuń