niedziela, 23 grudnia 2012

Cherry Xmas - Rozdział II - 1. czekoladka: prezent


Latam ze ściereczkami pół dnia, a drugie pół przesypiam. Chyba zapadam w sen zimowy~. Stąd też drobne opóźnienie, ale w końcu umieszczam kolejną część Cherry Xmas. Jutro postaram się dodać zaległą część z sesji Zaliczenie. A teraz uciekam obżerać się toną kolorowej mamby. 

Wesołych świąt Wszystkim! ヘ(^_^ヘ)(ノ^_^)ノ

P.S. Enji lubi komentarze. (*^^*) 

 



Dlaczego ja we wszystkim chcę być samodzielny?

Sam zaprojektuję kreację na koncert, sam skomponuję akompaniament do piosenki, sam napiszę jej tekst, sam go przetłumaczę na angielski (…) Dlaczego ta samowystarczalność nie może się ograniczyć tylko do strefy zawodowej? To pytanie zadawałem sobie przez cały najbliższy tydzień, kiedy to niemalże biegałem jak sprinter po hipermarketach łamiąc prawa czasoprzestrzeni, gimnastykowałem przy półkach, kiedy miałem jakąkolwiek przerwę od studia. Wszystko to po to, aby maksymalnie wykorzystać wolny czas. 
 
O to samo pytałem siebie, przecierając szmatą każdy bibelot na szafce z taką dokładnością, jakby to był fiut, szorując muszlę szczotką klozetową czy katując się przy kuchence, próbując chociaż wizualnie odtworzyć potrawę z książki kucharskiej… 
 
A pytanie to powstało w mojej głowie dziś rano, kiedy wpadłem na cudowny pomysł samodzielnego wstania. No dobra, połowicznie samodzielnego – z symboliczną pomocą takiego mało znaczącego urządzenia jak budzik w telefonie. Oczywiście nie przewidziałem – jakby to była jakaś mało możliwa anomalia – że mój organizm odmówi mi posłuszeństwa zwleczenia się z łóżka o szóstej, aby zdążyć przed motłochem i kolejkami ciągnącymi się aż po marketowe magazyny na końcu budynku. Może wybaczyłbym sobie małe „jeszcze pięć minut” tak do granicy „jeszcze jakieś piętnaście minutek”, ale… 
 
– Jasna kurwa! Przespałem dwie godziny?! – to wmawiał mi mój iPhone. Mam nadzieję, że żaden przedstawiciel mniejszości narodowej nie słyszał tej „jasnej kurwy”, bo jeszcze wytoczą mi proces o zachowania rasistowskie… 
 
Wyskoczyłem spod pościeli, co samo w sobie było poranną gimnastyką – dla takiego lenia i śpiocha był to niemały wysiłek. W jednej chwili niezmiernie się ucieszyłem, że zapobiegawczo przyszykowałem sobie ubrania do wyjścia już wczoraj wieczorem, także wystarczyło je tylko włożyć. Może nie zdążę przed świątecznym rush hour w sklepach, ale przynajmniej zaoszczędzę czas.
Dziarsko podszedłem do okna, aby zwinąć roletę i oświetlić swój pokój, bo półmrok wprawiał mnie w pesymistyczne samopoczucie i senność. Widok, jaki mnie przywitał, zburzył resztki mojego błogostanu. Silna ulewa siekała w szybę, jakby myślała, że jeszcze śpię i chciała mnie obudzić. 
 
Co było nie tak? Deszcz wcale mi nie przeszkadzał – lubiłem ponurą aurę pogodową, zwłaszcza gdy musiałem wyjść na dłużej, bo nie godziło mnie ani słońce, ani skwar. Problem leżał w tym, że pogodynka na NHK wczoraj kilkukrotnie zaznaczyła – z uśmieszkiem akwizytora! – iż będzie całe siedem stopni na plusie i częściowe zachmurzenie, a więc bajeczna pogoda, jak na zimowy miesiąc. Ja, ufając jej nieomylności, przygotowałem same lekkie ubrania. 
 
Znieruchomiałem, chcąc opanować w sobie żądzę zemsty na odbiorniku satelitarnym. Nie wiem czy powstrzymał mnie zdrowy rozsądek, czy wzrost – bo antena była zamocowana dość wysoko. 
 
Dobra, dobra… spokojnie. To dopiero pierwszy dzień. Jutro pójdzie lepiej, bo już nabiorę pewnej wprawy. Człowiek uczy się na własnych błędach. A ja, jako że nie myliłem się za często, tego doświadczenia miałem niewiele. Nic nie szkodzi. Teraz była doskonała okazja, aby podreperować swoje stopnie ze szkoły życia. Następnym razem poproszę Kai’a, żeby dzwonił do mnie tak długo, aż mnie obudzi i przygotuję dwa komplety ubrań. O. No proszę, jednak wszystko ma swoje dobre strony. 
 
Ociupinkę ostudzony z negatywnych odczuć, poszedłem grzebać w swojej Narnii z ubraniami. Kawę i śniadanie postanowiłem w marszu zjeść na mieście. Może podjadę do McDrive’a, jeśli będzie mi po drodze. 
 
Wybrałem dość prężnie, lekceważąc kolorystykę ubrań: proste spodnie z mocniejszego jeansu, koszulę z długimi rękawami, szalik, bluzę i płaszcz przeciwdeszczowy sięgający prawie kolan. Oceniłem z grubsza czy odcienie nie gryzą się zbyt agresywnie, po czym pobiegłem boso do łazienki odświeżyć się i przebrać w wojskowym tempie. Żałowałem, że przy Reicie nauczyłem się tylko ekspresowo rozbierać, a jego nauki nie podziałały w drugą stronę – nigdy nie miałem przy nim ochoty się ubrać, nie mówiąc już o tym, żeby zrobić to jak najszybciej. 
 
Po wyjściu z toalety było dwadzieścia po ósmej. Tempo relatywnie dobre, biorąc pod uwagę karygodne opóźnienie. Może nie będę stał jak ostatnia ciota w kolejce, ale jak środkowa ciota. W efekcie może oszczędzę sobie tak rychłego spóźnienia do studia na punkt dwunastą. Mam nadzieję, że nie napatoczę się na naszą promotorkę, bo chyba bym stracił źródło dochodów nie tylko na czas świąt – wydając je na wszelkie dekoracje i inne gwiazdkowe niezbędniki – ale na zawsze. Za wielokrotne spóźnienia i bagatelizowanie swoich obowiązków względem producenta, bla, bla, bla…
 
Zanim wyszedłem, zahaczyłem jeszcze o kuchnię, aby otworzyć kolejne okienko w kalendarzyku. Na moją dłoń wypadła mała, mleczna czekoladka w kształcie prezentu. 
 
To chyba dobry znak – pomyślałem, wkładając ją w usta i trzymając w nich tak długo, dopóki nie rozpuściła się na moim podniebieniu. 
 
Wróciłem do przedpokoju, złapałem za torebkę i potrząsnąłem nią, nasłuchując czy mam w niej klucze. Miałem. Wyszedłem więc z domu, osłaniając się maksymalnie płaszczem przed słotą, praktycznie truchtając do samochodu. 
 

*


Cuciłem swoje przyblokowane połączenia nerwowe kubkiem dużego espresso ze znanej jadłodajni z żółtym M w charakterze logo. 
 
Zastanawiałem się nad pierwszym przystankiem w swojej pielgrzymce po butikach. Miałem w głowie identyczną pustkę, co w żołądku. Jednak ze zdenerwowania nie miałem apetytu, a jako, że na głodnego nie myślę, to całe koło się ślicznie zamykało. 
 
Może na rozgrzewkę jakiś sklep multimedialny? Tymczasowo nie przychodziło mi nic lepszego do głowy, więc przycisnąłem pedał gazu i ruszyłem z parkingu, ulicą w głąb miasta. Zatrzymałem się przy najbliższym salonie i wyszedłem z samochodu. 
 
Wszedłem do środka, zastanawiając się, do którego sektora powinienem się udać. Chyba z przyzwyczajenia przeszedłem przez dział z krajową muzyką, uśmiechając się głupio na widok albumu the GazettE na regale. W zasadzie z czego się cieszyłem? Powinienem się marszczyć, że jakieś płyty zalegają na półkach. I to przed świętami!

Tak, nad głową wisiał mi naprawdę niemiły nastrój i chyba nie zapowiadało się na poprawę mojego humoru. Wręcz przeciwnie – wiedząc, że nie mam zielonego pojęcia, co kupić, spekulowałem, że samopoczucie zepsuje mi się jeszcze dwukrotnie. 
 
Przeszedłem do barbarzyńskiej części księgarni dla analfabetów, gdzie znajdowały się filmy. Rozważałem, czy może nie kupić mu jakiejś nowości na blue-ray. Przesuwałem powoli spojrzeniem po grzbietach okładek, jakbym miał nie wiadomo ile czasu, ale żaden tytuł mi nic nie mówił. Anime mnie nie interesowało. Kino zagraniczne w tym półroczu było wyjątkowo denne. Krajowe również się nie popisało. Jedna komedia romantyczna była warta uwagi, ale tego mu przecież nie kupię, bo uznałby mnie za strutego hormonami szczęścia przez nasz kwiecisty związek. 
 
Chyba z przyzwyczajenia albo przez częściowy stan uśpienia świadomości moja głowa zwróciła się w stronę półki z płytami tylko dla dorosłych, która stała bezwstydnie na samym środeczku, jakby specjalnie się afiszując do klientów. Śmieszne, ale to ona zionęła największą pustką ze wszystkich innych regałów. Czyżby samotnicy kupowali na gwałt „panie” do towarzystwa na gwiazdkowe noce obfitujące w świąteczne samozadowalanie? 
 
Stanąłem nieco bliżej, żeby nie filować z boku, ale nie zbyt bezpośrednio, aby nikt mnie nie podpatrzył. 
 
Na półce zaroiło się od świątecznego wydania pornosów, nie dało się ukryć. Ich okazyjność polegała na typowo gwiazdkowych tytułach i kreacjach aktorzyn – o ile w ogóle jakieś mieli. 
 
Wziąłem bardzo ostrożnie jeden egzemplarz do ręki, nie tyle z czcią, co ze strachem przed zostawieniem widocznych linii papilarnych, jakby mnie ktoś po nich mógł zidentyfikować. 
 
Białe napisy, spływające jak topniejący śnieg – a może to nie był śnieg, tylko inna-biała-maź? Bardzo prawdopodobne. Tak czy owak, tytuł brzmiał: ウィンテルスリヅ – WINTER SLIDE. Nie chcę uchodzić za eksperta w angielskim, ale poprawniej chyba brzmiałoby „sliding”.

Na okładce poza błędem merytorycznym znajdowało się bardziej przyciągające męski wzrok zdjęcie kobiety, która w rozkrocznej, wyuzdanej pozie sierdziła na najzwyklejszych w świecie, drewnianych sankach. Erotyczność polegała na tym, że była całkiem goła – poza zimową czapką na głowie – i wypinała jednocześnie cyc… piersi oraz swoje… drugorzędne kobiece cechy płciowe w stronę oglądającego. 
 
Nie wiem dlaczego, ale ten widok wcale mnie nie podniecał tylko śmieszył. Nawet trochę współczułem tej kobiecie, że musiała w mróz siedzieć gołym tyłkiem na sankach – nawet jeżeli zdjęcie to robili w klimatyzowanym studiu. Od kiedy stałem się więc gejem? 
 
Po obejrzeniu płyty z facetem w skąpym stroju Santa Clausa, który zamiast spodni miał sznureczkowate stringi, uznałem, że jednak jestem nie homo, a aseksualny. Wszystko to mnie przerasta i nie tylko z racji niskiego wzrostu, ale metaforycznie. 
 
– Świąteczne zakupki? – zagaił mnie ku zdziwieniu sklepowy, który widocznie musiał zauważyć jak kręcę się w tym obszarze. Wtuliłem mocniej usta w szalik, aby zmniejszyć prawdopodobieństwo tego, że mnie rozpozna. 
 
– Ettoo… Ja tylko tak przeglądam…
– Do tego służy ten dział – powiedział ździebko szczerze. Za szczerze.
– No, to czego pan szuka?
– Yy… to znaczy?
– Co pan preferuje?
– Eee… no płyty…
– Tak, ale… hetero, zbiorowe, lesbijki, a może…
– Lesbijki! – wyrzuciłem na wydechu, wiedząc, co chce powiedzieć.
Oj Ruki, grzeszysz przed świętami. Grzeszysz…
– Hm, widziałem jak pan oglądał WINTER SLIDE. Oglądałem to, ale szczerze – nie polecam. Przeciętne było.

No proszę, a po czym to oceniał? Nie stanął mu od razu, czy spuścił się później niż oczekiwał? – ironizowałem w myślach. 
 
– Średnie?
– No, wie pan… – nie dokończył, co mnie odrobinę rozczarowało. Pokiwałem głową, udając że doskonale wiem, co ma na myśli. Zapytam Rei’a, co oznacza „średnie porno”. Dla pań? Dla licealistów? Nowicjuszów?
– Ale dobre yuri ma pan półkę wyżej. Na przykład: PEACH X PEACH. Widział pan PEACH X PEACH?
– Chyba… – wymamrotałem. Czułem się jak nastolatek usiłujący kupić papierosy w kiosku.
– Preferuje pan anime czy filmy?
– Ettoo… w sensie… to chyba zależy.
– Rozumiem. No to dobrą propozycją byłoby jeszcze…
– Przepraszam pana, wie pan może czy jest na sklepie jeszcze magazyn Fool's Mate DECEMBER 2011? – zagadnęła nachalną, erotomaniacką obsługę jakaś małolata, należąca najpewniej do pewnej subkultury młodzieżowej. Miała jak na swój wzrost i posturę za ciężkie, białe glany na wysokim koturnie. 
 
– Ech. Zaraz sprawdzę – odpowiedział jej ze znudzeniem, jakby oderwała go od czegoś niezmiernie ciekawego – swego rodzaju rozrywki w pracy, jak granie w pasjansa w biurze.
– Nie szkodzi, sam sobie poradzę – puściłem mu trochę gejowsko perskie oczko, ale zrobiłbym wszystko, byleby się odwalił. 
 
Kiedy tylko odszedł do sektora prasowego, wyszedłem z tego salonu multimedialnego najszybciej jak mogłem – żeby mnie nie oskarżono o ucieczkę z usiłowaniem kradzieży sklepowej. Schowałem się w samochodzie, dochodząc do siebie po traumatycznym przeżyciu. 
 
No proszę. To już wiem jakie Akira musi mieć znajomości w takich miejscach. Założę się, że on i ten erotoman znają się dostatecznie dobrze i blisko. Mam nadzieję, że nie rozgaduje wszystkim, że od pewnego czasu jest szczęśliwym gejem. 
 
Odjechałem stamtąd z ulgą, kierując się na jakiś antykwariat z punktem skupu płyt winylowych.
Bez trudu znalazłem coś ciekawego. Sprzedawca okazał się być obeznany i chętny do pomocy – może z racji wąskiego grona klientów, jakie się tamtędy przewijało. Wróciłem do samochodu z całkiem ładnie zachowanym winylem z najlepszymi utworami Clausa Debussy’ego1.

Następnie zajechałem pod długą ulicę handlową w Shibuya z ciągnącymi się rzędem butikami i buticzkami. Łańcuszkiem zaliczyłem: sklepik z pamiątkami, sportowy outlet, zoologiczny (!), średniego metrażu salon RTV/AGD, salon z grami oraz – z nudów – perfumerię. Przy każdym pasażu miałem wrażenie, że Rei już wszystko ma lub zwyczajnie nic mu się nie przyda – bo albo nie doceni zastosowania prezentu, albo go nie zrozumie. 
 
Mój zmęczony wzrok bezwiednie zatrzymał się na krzykliwym szyldzie sklepu wciśniętego w róg ulicy, jak najgorsza mordownia. SEX SHOP – ogłaszał się. Po prostu i aż. Lokal mały, ale za to reklama godna centrum handlowego, jeśli chodziło o jej format. 
 
Stanąłem przed wystawą, na której „zachęcająco” wyeksponowana była fikuśna bielizna erotyczna dla pań (a może panów? W dzisiejszych czasach wszystkiego się spodziewałem). Na stojaku obok stał oparty niebezpieczny dla zdrowia pejcz, który w przypadku użycia przez tresera na koniu mógłby być podstawą do oskarżenia o maltretowanie zwierząt. Oczywiście w przypadku użycia na kochanku byłaby to pieszczota. Nieco dalej był jeszcze fioletowy neseser – zestaw świąteczny? – z całym zestawem sex gadżetów – dildo wyglądające jak łuk banana, jakiś podejrzany lubrykant, zatyczkę analną i – chyba najnormalniejsze – kajdanki, których oryginalność polegała n tym, że nie były na dwie, ale trzy ręce. Równouprawnienie w seksie dla mutantów? A myślałem, że takie rzeczy tylko w Drodze bez powrotu 2.
 
Wmawiając sobie, że jestem odczulony na takie rzeczy po dzisiejszej przygodzie w księgarni, wszedłem. Myślałem, że tutaj najprędzej dostanę coś, co uderzy w gusta Rei’a. 
 
Od progu witała gości cała wystawa… Nie, galeria sztucznych penisów. Sylikonowe, akrylowe, plastikowe, szklane (!); do podwójnej penetracji; różowe, kremowe, czarne, wielokolorowe – egzotyka na najwyższym poziomie, włącznie ze smerfnym fiutem; w kształcie owoców i warzyw – marchewka?!; żylaste, gładkie, wykrzywione, spiralne (wtf?!). Kto, co chciał, to mógł znaleźć bez problemu nawet w tym malutkim sex-kiosku. Nie musiał udawać się do sex-fabryki czy sex-store. Jednak wszystkie dostępne zabawki miały wyznaczone ten sam standard rozmiaru – powyżej 15 cm. Dyskryminacja. A jeśli miałbym ochotę na małego penisa? Sam siebie przecież w dupę nie będę brał. No proszę, zebrało mi się na autoironię. 
 
Patrząc na te rzędy kutasów, pomyślałem że jestem cholernie konserwatywny i staromodny skoro nadal robiłem to naturalnym wyposażeniem. Nie wierzyłem, że cały ten „arsenał” był dla lesbijek, singielek i striptizerek w barach z peep-show. Bo teoretycznie hetero i geje mają się jak „rozerwać” (dosłownie i w przenośni). 
 
Wszedłem głębiej – do sklepu oczywiście, chociaż w tym miejscu może to mieć podwójne znaczenie – i podszedłem do kasjerki, która akurat kasowała jakiemuś mężczyźnie stringi z lentylków. Starałem się zachować pokerową twarz. Miałem wrażenie, że tylko ja jestem w tym miejscu laikiem.
W następnej turze, kiedy klient wyszedł, znudzony wzrok sprzedawczyni spoczął na mnie. Zapewne kolejny chłoptaś, chcący się ostrzej zabawić na gwiazdkę w love hotelu ze swoją dziew… chłopakiem – mówiło jej spojrzenie, kiedy mnie otaksowała. 
 
– W czym mogę panu pomóc?
Dlaczego w tym przesyconym erotyką miejscu, brzmiało to jak obietnica pomocy w poprawie mojego pożycia seksualnego? Nie wiedziałem, co jej odpowiedzieć, bo tak naprawdę moja wizyta tutaj była nieplanowana. 
 
– Na razie się rozglądam – powiedziałem sztucznie, na co ona delikatnie uniosła brwi, jakby chcąc mi przekazać „a oglądaj do woli, jeśli jeszcze nie masz dość widoku erekcji”. 
 
– Coś konkretnego pan potrzebuje? – zapytała. Nie była nachalna, ale chyba wstępnie chciała mnie wyeliminować: czy jestem klientem, czy kolejnym gówniarzem, który chce pooglądać „rzeczy dla dorosłych, które rodzice chowają w szufladach z bielizną”. Miała zapewne już doświadczenie w tym fachu. 
 
– W zasadzie to… myślałem może o jakiejś… nakładce wibracyjnej – zdecydowałem się w końcu czymś ją zająć, bo jej spojrzenie było żrące. Nie chciałem naprawdę tego kupować. Jeszcze Rei odpakuje pudełeczko i pomyśli z nadzieją, że to pierścionek zaręczynowy. A właśnie…
 
No ale, z drugiej strony, zawsze chciałem wiedzieć, jakby to było, gdyby wprawiał w wibracje moją prostatę. Nie żeby mi przeszkadzały jego przyrodzone zdolności. 
 
– Rozumiem… Ilu poziomowa? I na jaki rozmiar? – żądała informacji.
Namyśliłem się. Jaki rozmiar? Jak miałem to określić? Duży? Medium? Mały? S? XL? Podać obwód lub przekrój w cm? A może penisy miały specjalną numerację? Nie wiedziałem nawet jak grube było prącie Akiry. Nie miałem porównania. Widziałem z bliska tylko mojego i Reity. Długości mógł mieć jakieś 16 cm plus minus jeden.
– Nie ma jakiegoś uniwersalnego?
– Czyli jest raczej średniego rozmiaru, tak?
– Można tak powiedzieć.
Spojrzała na mnie badawczo, co prawie mnie zabolało. Pewnie śmieszył ją fakt, że mówi to tak niski mężczyzna, który może mieć najwyżej 13 cm przy dużym wysiłku partnerki i pewnie wstydzi się do tego przyznać… Życie w społeczeństwie wzrokowców jest nieprzyjemne.
Sprzedawczyni odwróciła się w stronę pudełek ze sprzętem. 
 
– A może wibrator?
– Nie, nie. Prędzej by mnie interesowały te… – zapomniałem nazwy. – Kuleczki analne? – prawie to wygestykulowałem.
– Hm. Chiński Ben Wa? Czy sylikonowe? Różny rozmiar kulek czy jednakowy? Z wibratorem?
Nie wiem, te przyjemniejsze. Nie ja to będę wkładał – chciałem jej odpowiedzieć.
– Tańsze? – odparłem, co miało być typowym żartem męża w średnim wieku z proporcjonalnie średnią wypłatą. Taki chwyt dla niepoznaki, że jestem ze świata show biznesu. 
 
– Wie pan… Najtańsze mogą mieć uszkodzenia fabryczne, które będą podrażnić odbytnicę. Albo mogą całkiem się urwać – zripostowała mnie. – Wtedy wyjmą je tylko ci, co uprawili kiedykolwiek fisting – zaśmiała się zbereźnie. 
 
Nagle poczułem, że męczy mnie moja obecność tutaj. Trzeba było się stąd jakoś wyrwać. Przytłaczały mnie te kamasutry deluxe, złote edycje, joga erotyczna; tańczącogrające penisy w ramach ozdób do mieszkania; horrendalnie droga bielizna, przy której płaciło się za jej brak niż obecność; niemal nielegalnie twarde porno… Aż w końcu przytłaczała mnie kasjerka, która brała mnie za krótkopenisiastego kryptogeja, który nie ma doświadczenia z ptaszkami.
Udałem, że dzwoni mi telefon. 
 
– Ach. Przepraszam. To ona. Nie może wiedzieć, że tu jestem. Wezmę tylko żel intymny i uciekam – powiedziałem z miną niewiniątka, widząc, że robię z siebie fujarę (dosłownie?).
– Rozgrzewający? 
 
– Tak, ten z durex – rzuciłem i zacząłem symulować rozmowę telefoniczną z „dziewczyną”. Wziąłem siatkę z tubką żelu i ewakuowałem się do swojego czterokołowego schronu. 
 
Chyba miałem pomysł na prezent dla mojego chłopaka – jak dziwnie to brzmiało, nawet w moich myślach – ale patrząc na iPhone’a stwierdziłem ze zgrozą, że miałem pięć minut na dotarcie do studia Sony Music. 
 
Miejscami przekraczając dozwoloną prędkość, zacząłem jechać w stronę miejsca pracy. 
 

*


Wpadłem jak lokalny huragan do saloniku poprzedzającego studio. Byłem zdyszany, przemoczony, z przemarzniętą, rumianą twarzą, nie pomalowany, ubrany jak prototyp paryskiej mody. Poważniej spóźniony często miałem na sobie lepsze ciuchy. Moje obawy, co do opłakanego wyglądu potwierdziły zdziwione spojrzenia chłopaków.

– Erm… Dobry? – zaczął niepewnie Kai, badając czy jestem w odpowiednim stanie psychicznym do rozmowy. 
 
– A nie widać? – odparłem głosem tak zmarnowanym, jakbym brał udział w triatlonie. Chyba nawet podobnie wyglądałem – mokry, zmęczony, zdyszany. 
 
– Czyli dzień nie-dobry – przywitał mnie lider. – A myślałem, że ucieszy cię moja niespodzianka z przesunięciem prób na dwunastą. Jak widzę nawet na tą godzinę potrafisz się spóźnić.
– Nie zaspałem – powiedziałem obronnie, odwieszając swój przemoczony płaszcz na stojak.
– W takim razie, na czym polega nowość? – odezwał się z rogu pokoju Reita, lustrując mnie krytycznym wzrokiem. Nie podobało mu się to, widziałem to.

– Nie mam zamiaru wam się tłumaczyć – odparłem beznamiętnie, mówiąc ogólnikowo, chociaż słowa kierowałem do Akiry. 
 
Opadłem na wolny fotel. Był ciepły, więc ktoś musiał na nim przed chwilką siedzieć. Miałem nadzieję, że nie zająłem miejsca Abigaile, bo jeszcze w zemście na mnie usiądzie, święcie uważając „że mnie nie zauważyła”.

Przymknąłem powieki. Nie patrzyłem na Akirę, który najpewniej musiał być niepocieszony moim (nie)wytłumaczeniem swojego spóźnienia.

– Dobrze. Ochłoń trochę po swoim wielkim wejściu i bierzemy się do grania – oznajmił dziarsko perkusista, podchodząc do automatu z kawą. 
 
Masowałem właśnie pulsujące skronie, kiedy poczułem ciężką dłoń, a raczej ciężko opadającą dłoń - na moim ramieniu. Nie musiałem unosić wzroku, aby wiedzieć, kto raczy mną potrząsać. Wiedziałem, czego ta osoba chce. Wiedziałem, dokąd chciała iść i co zamierzała powiedzieć. Ja jednak w tej chwili nie miałem na to najmniejszej ochoty. Nie chciałem robić nic innego poza siedzeniem w tym ciepłym fotelu i regenerowaniem sił. 
 
– Ruki… – usłyszałem ciche nagabywanie, któremu wtórowały lekkie, regularne szturchnięcia.
– Ech. Co? – spojrzałem na Reitę od niechcenia. Musiałem mieć naprawdę zmęczony i pełen lodu wzrok, bo basista odrobinę się cofnął.
– Dobrze się czujesz?
– Jedyny sposób w jaki „siebie” czuję to ból głowy – odpowiedziałem mu sucho.
– Chodź, musimy porozmawiać – nie rezygnował z wywleczenia mnie do męskiej kabiny. Pewnie zrobiłby to nawet wbrew mojej woli. 
 
Jeżeli myślał o seksie to się poważnie na niego zdenerwuję i wyzwę od najbardziej nieczułych egoistów dla których liczba orgazmów jest walutą bogatej miłości. 
 
Wstałem i mizernie powłóczyłem za nim nogami do naszego małego azylu pachnącego chlorem i świerkami. Zamknąłem od niechcenia drzwi, chociaż wcale nie zamierzałem wchodzić aż do kabiny i się izolować. Nie miałem zamiaru robić nic nieprzyzwoitego. Naszą rozmowę i tak będzie słychać przez drzwi, ale niech Akirze się wydaje, że to nasz dźwiękoszczelny, pancerny pokój zwierzeń na wzór pokoju przesłuchań w amerykańskiej bazie wojskowej. 
 
– No? – mruknąłem lakonicznie, ale dorzuciłem jeszcze łagodzące „To o czym chciałeś pogadać?”, aby nie psioczył, że jestem neurotykiem, a mój kiepski humor jest wynikiem tzw. „efektu motyla” – jestem wściekły, bo motyl na drugiej półkuli zatrzepotał skrzydłami, wedle teorii chaosu. 
 
– Spóźniłeś się i wyglądasz jak siedem nieszczęść. Co się stało? – zapytał z instynktowną troską w głosie. – Okey, dobra, wiem. Zazwyczaj się spóźniasz, ale nie wyglądasz tak, jak… – zawiesił głos, mierząc mnie nieokreślonym spojrzeniem. Najwidoczniej nie chciał mnie w żaden brzydki, przymiotnikowy sposób obrazić. – Może powiedzmy, że zawsze jak się spóźniasz wyglądasz przynajmniej tak, że nikt nie ma wątpliwości, dlaczego się spóźniłeś. Sama fryzura pewnie zajmuje ci dobre półgodziny – wywrócił oczami, jakby zazdrościł mi moich umiejętności fryzjerskich. 
 
– Mam ostatnio dużo na głowie i ciężko mi jest to pogodzić z pracą – oświadczyłem mu zgodnie z prawdą, co w moim przypadku było sporym postępem. Akira jednak nie docenił mojej szczerości, uznając ją za zbyt pokrętną. 
 
– Ach tak – wybąkał, pogrążając się na moment w zadumie. – A… co konkretnie? Może mógłbym ci jakoś pomóc… – spojrzał na mnie niepewnie.
Odwróciłem wzrok. 
 
– To… osobiste sprawy. Sam muszę się nimi zająć.
– A ja nie jestem częścią twojego życia osobistego? – przyłożył rękę do ściany kabiny i oparł na niej swój ciężar. Zawisł nad moją głową, co nieco wprawiło mnie w skrępowanie. Nie czułem się tak, jakby mówiła to osoba, która kocha mnie nad życie, ale jak ktoś, kto chce dokonać zamachu no moje życie. Emocjonalny terrorysta.

– Oczywiście, że jesteś… – wyszeptałem, sam nie wiedząc, dlaczego mój głos tracił tak szybko moc. Może dlatego, że jego dłoń spacerowała po moich rumianych policzkach, równie rumianych, zawstydzonych wargach… 
 
Oparłem rękę na jego klatce piersiowej. Poczułem pod palcami szybkie bicie serca, które zstępowało również na mnie, wprawiając moją klatkę w drżące palpitacje. Chwilę po tym jego ciepły puls był już na mojej twarzy, pod moimi ustami, wszędzie… Przytulał mnie do siebie. 
 
– Daj sobie pomóc.
Choćby nie wiem jak ślicznie prosił, nie dałby rady złamać mojego syndromu Zosi-Samosi, zwanego inaczej „nie, ja sam!”. Wiedziałem, że jeśli Akira zacznie wtrącać swoje „trzysta jen” do mojej gwiazdkowej wizji, nic nie będzie takie, jakie chciałem, aby było. Co tutaj ukrywać? Pragnąłem zrobić mu niespodziankę. Wykazać się. Pokazać, że uke nie tylko biorą, ale też dają – i to dają więcej niż tylko „dupy”. Nie, to nie podlegało dyskusjom. Nie mógł mi pomóc. 
 
– Kochanie, dam sobie radę. Zdaj się na mnie. Dlaczego tak ciężko ci to przychodzi? A przecież już ćwiczyliśmy zaufanie… – spojrzałem na niego podejrzliwie, aby odrobinę odsunąć się od tematu moich problemów. 
 
– No taaaaak… ale…
– Żadnych „ale”.
Rei obdarzył mnie dwuznacznym wzrokiem, jakby chciał mi coś niewerbalnie przekazać. Jakąś aluzję, propozycję. 
 
– Hm, jesteś strasznie spięty – wymruczał półgębkiem, wodząc palcami po brzegu klamry od mojego paska nabitego ćwiekami. – Pomóc ci się rozluźnić? Może mógłbym zrobić Ci dobrze…? – szeptał zniżonym głosem, podwijając mi leniwym ruchem moją bluzkę. Słabym gestem odsunąłem jego dłonie, przybierając skwaszoną minę. Akira był autentycznie zdumiony moją bezsłowną odmową. Albo nie tyle bezsłowną, co w ogóle odmową.

– Nie, dzięki – wybąkałem speszony. Zabrzmiało to tak matowo, jakbym odmawiał sobie czegoś mało znaczącego jak biodegradowalna jednorazówka w supermarkecie, a nie miłości oralnej. – Nie mam ochoty na seks. 
 
– Em, no dobra – Rei dawał złudzenie kurczącego się w sobie. Chyba trochę obraziłem jego męskość. Mogłem powiedzieć coś taktowniejszego, na przykład: „przepraszam kochanie, ale jestem niedysponowany”. 
 
– I w zasadzie… mógłbym mieć prośbę? – spuściłem wzrok, co jeszcze bardziej nastraszyło Akirę. Już nie tylko wydawał mi się malejący w oczach, ale chcący absolutnie wyparować.
– Hai? 
 
– Chciałbym, abyśmy do czasu Bożego Narodzenia zachowali tą… wstrzemięźliwość seksualną.
Reita spojrzał na mnie ogłupiały już nie ograniczając swojej mimiki niczym takim jak „dobry smak” czy „prawa fizyki”. Wyglądał tak, jakbym kazał mu przejść na wojskową, rygorystyczną dietę.
– Chcesz urządzić nam celibat? – zapytał z niedowierzaniem.
– Rei to tylko kilka dni… – próbowałem go udobruchać.
– No tak. Rozumiem. Dostałeś pierwszej miesiączki – odgryzł się cierpko.
– Ciesz się, że nie zaszedłem w ciążę. Nie byłoby seksu przez dziewięć miesięcy.
– Niektóre pary współżyją w stanie brzemiennym. Jest na ten temat wiele dobrych poradników.
Ciekawe, skąd to wie.

– Skoro bebech z bełtającym płodem nie przeszkadzałby ci, to zgaduję, że trochę krwi tym bardziej nie – zaczęliśmy się sprzeczać o jakiś gówniany temat, który tak naprawdę nie miał żadnego potwierdzenia i prawa bytu w naszej męsko-męskiej rzeczywistości. Ale taką to już byliśmy specyficzną, demokratyczną parą. Jedni kłócą się o kolor tapet w nowym gniazdku, drudzy o kolejkę do zmywania naczyń. My kłócimy się o urojoną ciążę. My – pragnę przypomnieć – dwaj świadomi swojej płci mężczyźni. 
 
Po relaksującym, wyciszającym milczeniu pierwszy zabrał głos Reita.
– Nie lubisz tego robić ze mną? – zapytał zmartwionym tonem, jak podstawiony aktorzyna w chałowatym talk-show. 
 
– Rei… Dramatyzujesz. Po prostu odpocznijmy – zaproponowałem, próbując utrzymać dyplomatyczną intonację i nie wydrzeć się moją przeponową emisją głosu. – Bo ja tak serio to… – mój język zamarł w połowie, wstydząc się powiedzieć głośno, co pomyślała głowa. – Ja… uwielbiam to z tobą robić. 
 
Czułem się strasznie niezręcznie. A w jeszcze większą konsternację wprawiała mnie świadomość, że mówię na głos, co sądzę o współżyciu z Reitą, jakbym siedział na krzesełku u seksuologa, analizującego nasze pożycie seksualne. 
 
Nie miałem nic przeciwko schlebianiu mu i jego technikom łóżkowym, ale to było na miejscu świeżo po stosunku. Kiedy buzowałem przyjemnością, satysfakcją i uwielbieniem do niego, dochodząc do kontroli na jego lepkim torsie. Kiedy doznawałem jego miłości. Bo miłość jest niczym bez jakichkolwiek doznań – chociażby słownych. Uczucie trzeba karmić, najmniej raz dziennie zwykłym, zwyczajowym „kocham cię”. Bo wszystko, co żywe, może umrzeć. Takie jest niepisane prawo bytu.
Odwróciłem się i odblokowałem kabinę, chcąc szybko uciec z pola potyczki słownej. Już zamierzałem wyjść i byłem w połowie robienia tego, kiedy Rei chwycił mnie kurczowo i przygarnął do siebie. Do swojego ciepła. Z takim rozmachem, jakbym nic nie ważył.

– Ale wiesz, że cię … kocham? – wyszeptał mi do ucha ze skruchą. Zesztywniałem, gdy jego temperatura zaczęła mnie przenikać, mieszając się z moją, tworząc nieopisaną gorączkę na moim ciele. – Jesteś mój. Tylko mój.

– Tak… tylko twój – powtórzyłem zamroczony. – Ja… też cię kocham 
 
Nachylił się nad moimi ustami i pocałował w tym ciasnym przejściu, w kabinie uchylonej obscenicznie na zewnątrz. Pech chciał, albo też losowi się nudziło, bo urządził nas tak, że akuratnie przy pisuarze naprzeciw stał jakiś pracownik studia. Lał, bo lał, aczkolwiek nie był tym specjalnie zaabsorbowany, bo wlepiał w nas swoje okulary grubości słojów z musztardą. Nie obsługiwał nas – jeszcze – przy sesjach, aczkolwiek jego mina na widok naszych czułości była wystarczająco skondensowana i jednomyślna. I nie oznaczało wcale pochwały u pracodawcy. 
 
Zapewne, kiedy będziemy przechodzić obok siebie w szary poranek na korytarzu, nieunikniona będzie wymiana – albo raczej ucieczka – spojrzeń. 
 
Posłałem zawstydzony wzrok Reicie, puszczając go niechętnie. 
 
– Widzisz Ruki. Każdy ma nas za gejów, a kiedy nagle wychodzi prawda na jaw są wstrząśnięci i zaszokowani. 
 
Nie mogłem się z nim nie zgodzić.


*


Zaraz po potrójnej szarpaninie w studiu z Kaiem, Reitą i promotorką – to była moja fatalna triada jaka mnie nieodzownie prześladowała – wskoczyłem do samochodu i szacując rezerwy benzyny w baku, ruszyłem do cieszącego się dobrą sławą jubilera. 
 
Nie był to sklep z biżuterią, jakie zwykłem odwiedzać, ale nie oznaczało to wcale, że towar w tym miejscu był nudny i nieatrakcyjny. Zakład ten specjalizował się głównie w zleceniach i projektach ślubnych obrączek oraz pierścionków zaręczynowych – dlatego też nigdy się tutaj nie zapuszczałem w trakcie shoppingu. Raz – paparazzi. Dwa – kompleksy pod tytułem „jeszcze nie masz żony” (w domyśle: i nie będziesz miał). Królowały tutaj drogie kamienie szlachetne, niezwykle szykowny, galowy wzór i bajońskie sumy. 
 
Zapach w tym miejscu mówił sam w sobie, że jest to miejsce ociekające ekskluzywnością – w prawdzie wejście do zakładu nie zostało zastrzeżone tylko dla posiadaczy pewnej karty członkowskiej, aczkolwiek było to niepotrzebne przy takich cenach za gablotami, które same w sobie były wyznacznikiem jakości klienteli. Zapach. Mówiąc o zapachu, miałem na myśli ten od metali szlachetnych. Nie, nie tylko pierścieni, ale i pieniędzy. 
 
Zdjąłem zamaszystym ruchem okulary z nosa i schowałem je do podręcznej torebki. Omiotłem spojrzeniem najodważniej wyeksponowaną gablotkę – zapewne z najdroższymi cacuszkami. 
 
– Dzień dobry. Służę panu pomocą – powiedział niemal szarmancko dzierżawca zakładu. Zgadywałem, że dziany autor wielu z tych lśniących akcesoriów. 
 
– Dzień dobry – odpowiedziałem na powitanie, również nie skąpiąc gentlemeńskiego tonu. 
 
Żeby tylko mnie nie wziął za geja! Nie żeby raziła mnie spostrzegawczość u innych ludzi poza mną, ale po prostu w tej chwili byłoby to kłopotliwe. No tak, sam przyszedłem oglądać obrączki. To dostateczny dowód, że jestem skończoną ciotą, która nie odważy się przyjść ze swoją wybranką. Dlaczego? Ha. Bo jej nie ma.

– Interesują mnie męskie obrączki w srebrzystym kolorycie, w przedziale ceowym od stu tysięcy jen w górę – aż samo wypowiedzenie tej wartości mnie zabolało. Nie skąp Ruki. Taki prezent dostaje się raz w życiu – jeśli ma się szczęście do miłości. Rei zdecydowanie je miał.

– Jakiś konkretny kruszec pana interesuje? – dopytywał się jubiler, przechadzając wzdłuż gablot obfitujących w debet wielu setek ludzi. 
 
– Zastanawiałem się nad przewagą białego złota lub platyny. 
 
– Rozumiem. Chce pan coś standardowego czy bardziej nowatorskiego? – zawężał krąg poszukiwań drogą eliminacji.

Odchrząknąłem i potrząsnąłem głową w bliżej nieokreślonym geście. Dziwne, nie było po mnie widać, że jestem raczej nietuzinkową personą? 
 
– Lubię oryginalne rzeczy. Jedyne w swoim rodzaju. 
 
– Wszystkie moje wyroby są niepowtarzalne – uśmiechnął się wazeliniarsko. – No ale, rozumiem pana. Cóż, ostatnimi czasy dość sporą awangardą jest wplatanie domieszek różowego złota do męskiej biżuterii. Skusi się pan? 
 
Różowe złoto? Z początku zabrzmiało to ślisko, ale kiedy złotnik pokazał mi przykładowy wyrób z użyciem tego metalu, od razu się w nim zakochałem. Delikatna, rdzawa barwa przykuwała oko swoją żywością, której brak było w pospolitych obrączkach. 
 
– Co prawda częściej używa się tego złota do zegarków, ale…
– Nie, jest idealna – powiedziałem spiesznie. Nie byłem pewny, czy Reicie spodoba się owe różowe złoto, ale w tamtym momencie mój zmysł stylisty wziął górę nad zdrowym rozsądkiem. 
 
– Widzę, że panu odpowiada – zaśmiał się. – Jak na kogoś wymyślnego, szybko się pan zdecydował.
To pewnie dlatego, że stałem i wlepiałem zauroczony wzrok w tą małą obręcz obwodu naparstka, wyobrażając sobie to cudo na pięknej, męskiej dłoni mojego basisty… 
 
– Może być pan z siebie dumny – rzuciłem komplementem złotnikowi. – To prawdziwy talent.
Jeszcze trochę, a może da mi zniżkę. Dla samotnie wlekącej się po jubilerach cioty, która z nudów i braku asertywności szasta tanimi pochlebstwami. 
 
– Ile kosztuje? – zapytałem kontrolnie.
– Obrączki sprzedajemy jedynie w kompletach – powiedział dość ponurym głosem. – Hm, chce pan kupić męską osobno? To dziwne. Nowożeńcy z reguły mają jednakowe obrączki. Naprawdę jest pan ogromnym ekscentrykiem. 
 
Nie wiedziałem, jak uargumentować swoją decyzję. Czyżbym był zmuszony kupić cały komplet? Co ja zrobię z damską obrączką? Przetopię? Marny zysk. Dać nikomu nie dam, bo po co komu jedna ślubna obrączka?

– Ja… wie pan… chciałem… chciałem – jąkałem się, szukając uzasadnienia. – Chciałem zobrazować na ślubnym kobiercu wizję, że pomimo różnic jakimi są przedzieleni mężczyzna i kobieta, to w końcowym akcie łączą się w jednakowym geście pojednania, wyrażonym w przekazaniu różnych obrączek, obrazujących indywidualny charakter każdego z nas, które finalnie… tego… złączą nas w jedno? – bąkałem coś pod nosem. 
 
Jubiler gruchnął perlistym śmiechem i pokiwał do siebie głową.
– Pan naprawdę jest ekscentrykiem – powiedział, wystukując coś na kasie fiskalnej.

Jestem pewny, że on – tak samo jak ja – nie zapomni dzisiejszego spotkania. Kto wie? Może mój tekst wydrukują w jakimś brukowcu w rubryczce „rozmowy zza lady”. 


__________________ 
1 Przesłuchałam pośpiesznie Clair de lune i Arbasque, i uznałam, że będzie bardzo klimatycznie. Nie lubię impresjonizmu, ale dziś pasuje do mojego nastroju.

6 komentarzy:

  1. Kocham to opowiadanie <3
    Zresztą już Ci to pisałam na RB ^^ Mimo, iż całe na forum przeczytałam, to i tak miło wracam do tego opowiadania, na tym blogu ;3
    Ogólnie uwielbiam Twoje Reituki Enji skąd Ty bierzesz pomysły na takie epickie teksty? x3 Podoba mi się w jaki sposób charakteryzujesz chłopaków. Uwielbiam Twoje opowiadania: How to be the seme, Blondynka w opałach (obie wersje)...

    Czekam na kolejne Twoje ,,wyroby" pisarskie xD

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Staram się wrócić do pisania... Chciałabym w końcu poczęstować Was czymś nowym. Prawie kończę "Blondynkę". Czas pokaże, czy mi się uda.

      Dzięki za miłe słowa~! ;3

      Powinnam zacząć czytać yaoi, może one mnie zmotywują. Kto wie, może zacznę od któregoś z Twoich?

      Merry Xmas, Ai ;).

      Usuń
  2. Odpowiedzi
    1. Następna część powinna pojawić się w piątek. Cierpliwości (^^;).

      Usuń
    2. Ale ja nie jestem cierpliwa. :D

      Usuń