piątek, 28 grudnia 2012

Cherry Xmas - Rozdział III - 2.czekoladka: choinka

Mam problemy z bloggerem. A przynajmniej nie umiem zmienić czcionki, więc będzie się trochę różnić od poprzednich postów. Mam nadzieję, że nie utrudni to czytania m(_ _)m. Możliwe, że u Was czcionka będzie normalna. W każdym razie uprzedzam, że u mnie wyświetla się nieprawidłowo. Um, w każdym razie, zapraszam do następnego rozdziału~





     


    Przez najbliższe półgodziny siedziałem na krześle w kuchni i podpierając się podbródkiem o blat stołu, patrzyłem na dwukolorową obrączkę, leżącą w eleganckim pudełeczku. Nie dlatego, że aż tak urzekło mnie jej piękno, ale po prostu padałem z nóg. Nie miałem siły nawet ruszyć głową.


            Chyba jeszcze nigdy żadne buty mnie tak nie obtarły. Może poza halówkami na wf jeszcze za szkolnych czasów, kiedy kazano nam przebiec kilometr na ocenę.


            Poważnie kontuzjowany, wróciłem do domu, odniósłszy pyrrusowe zwycięstwo – pyrrusowe, bo tak naprawdę nie miałem ani dekoracji, ani książki kucharskiej de facto menu na kolację, co poskutkuje poważnymi roszadami w moim harmonogramie i życiu. Nie miałem czasu się tym przejmować. Ani sił.


            Wyprawę po choinkę i ozdoby przesunąłem na jutro niemal zbolałym ruchem długopisu. Kosztowało mnie to narysowanie aż jednej strzałki, czego konsekwencje wyraźnie odczułem w nadgarstku. A więc to tak czuje się Rei po maratonie fapfapowania. Dobra, znów jestem ironiczny. Chyba czas się wywlec do łóżka, bo jeszcze zasnę na stole i obudzę się z poważną deformacją kręgosłupa.


*


            Siedziałem dziwnie poskręcany za kierownicą mojego SUV’a i tylko czatowałem, czy nie jedzie drogówka. Moja pozycja wynikała z tego, że w trakcie ściślejszego zatoru na ulicy, układałem menu na niedzielną kolację. Na bocznym siedzeniu rozpostarte miałem dwie książki kucharskie z daniami świątecznymi kuchni europejskiej i wiele, wiele plików kartek i karteczek. Gdzieniegdzie można było nawet znaleźć – przy większym wysiłku – karteczunie, ale te nie były ważne, bo nie miały nic wspólnego z kartą dań na gwiazdkę tylko z… sam nie wiem, skąd się brały.

            Skrzyżowanie na Aoyama-dōri[1] – greckie christopsomo[2] na przystawkę? Nie. Reita gustuje w mięsie

            Gaien-nishi-dōri. Hm… Ciasto z kremem mokka? Aki nie lubi słodkiego. Waniliowe mokka mu nie podejdzie. Tak, jemu najlepiej zrobić wielkie ciasto-kita-kata domowej roboty w ramach deseru i tyle. Zainwestowałbym w to, gdyby nie fakt, że podziumdzia i zostawi.

            Shuto expressway no.3. A może to nie taki głupi pomysł? Cholera, długopis mi wpadł między siedzenia. Próbuję go dosięgnąć, a muszę jechać dalej. Mniejsza. Ukradkiem kartkuję dalej poradnik gastronomiczny. Miód pitny do ciasta dyniowego? Kojarzy mi się z Harrym Potterem. Ris r l`amande[3]? Boże, dlaczego mam za chłopaka takiego niejadka? To nienormalne. Już Koron więcej zje, a tytułuje się go francuskim pieskiem.

            Hm, a może jakiś „afrodyzjak”? Cholera, nie mam już czasu na zabawę w dietetyka, bo biuro jakimś zrządzeniem losu wyrosło tuż przed moją przednią szybą i za nic nie chciało zniknąć, chociaż aż z rozmachu włączyłem wycieraczki. Może z tego wszystkiego mój samochód jakoś wskoczył w „nadprzestrzeń”? Szkoda, że kiedy wracam nie ma takiego napędu.

            Zaparkowałem. Wyłączyłem silnik. Przy okazji zamilkło również radio samochodowe i lecący akurat w eterze przebój Kumi Koda feat. Tohoshinki – Last Angel. Zabrałem z siedzenia książki kucharskie i moje, a jakże wymyślne, fiszki, często ograniczające się do pojedynczego słowa. Wszedłem do biurowca i machinalnie skierowałem się do windy, która wywiodła mnie na odpowiednie piętro, do odpowiedniego pokoju.

            Chłopaki w środku spojrzeli na mnie z jakimś pomieszaniem wdzięczności i podziwu, że dzisiejszego dnia przyszedłem na czas. Zignorowałem ich durne twarze, aby się nie irytować – w końcu robili ze mnie kogoś, kto ma w dupie próby, bo ma swoje ważniejsze sprawy na głowie. Zaraz… Po namyśle zrozumiałem, że tak właśnie było, ale zachowam to spostrzeżenie dla siebie.

            Zająłem swoje umowne miejsce w pokoju. Folderem przepisów kulinarnych zasłoniłem twarz wykurowaną kosmetykami po wczorajszym incydencie. Średnia pytań o to „co robię” i „co czytam” wyniosła dwa i pół razu na głowę (a w przeliczeniu na główki wynik wynosił jeden i ćwierć). Skłamałem, że obejrzałem w telewizji jakiś blok o diecie magdeburskiej (nie zdziwiłbym się, gdyby coś takiego faktycznie istniało), która na celu miała odżywić włosy i paznokcie.

            Przebiegu reszty tych kilku dobrych (lub też złych) godzin relacjonować nie będę z racji ogólnoświatowej akcji oszczędności czasu.


*


            Przyjaciele nie doradzili mi nic przydatnego w kwestii kulinarnych smaków Reity i opozycyjnych rozwiązań dla kolacji w restauracji. No dobra, zgoda. Rozmawiałem tylko z Kaiem, ale jako że był on przedstawicielem zespołu, toteż było to równoznaczne z tym, że mówił w imieniu całości. A więc – radziłem się wszystkich.

            Najbardziej sensowną alternatywą zaproponowaną przez lidera było urządzenie chrześcijańskiego postu nam obu – ekonomiczne, bo ekonomiczne, ale trochę bałem się uprawiać seks z Akirą, który pił na czczo. Wiedziałem, że nabożną głodówkę byłby w stanie przetrzymać (dziennie jadł niewiele więcej), ale o nabożnej abstynencji alkoholowopłciowej wolałem z nim nie dyskutować. Wystarczyła mi jego reakcja w kiblu. Z resztą! Ja sam nie miałem ochoty spędzić świąt w zubożałej wersji „dwóch pipek przed telewizorem, oglądających American Pie w odległości pół metra od siebie”. Już nawet nie rozchodziło się o fakt, że „nie będę miał się czym chwalić przed kolegami i będę się czuł tak strasznie żałośnie”, bo przecież i tak nie będę miał o czym opowiadać. Nie zaryzykuję rozpowiadania o swoich orgazmach z facetem z zespołu.

            Wróciłem więc do mojej wcześniejszej koncepcji czyli: afrodyzjaki (chociaż nie wiem, czy mając do czynienia z zapędliwością Rei’a, afrodyzjaki nie dadzą efektu podobnego do picia na pusty żołądek). Jak się zdenerwuję to mu wkruszę viagrę do talerza i potem będę się chełpić przed Kaiem, jakim to ja nie jestem zajebistym kucharzem.

            Internet bardzo mądrze mi opowiadał o różnych fantazyjnych przepisach kuchni molekularnej. Skończyło się na tym, że na razie w kartę dań wpisałem wędzonego łososia z rokiettą i truskawkami - muszę pomyśleć, z czym to zamienić. To wszystko w formie przystawki. Chyba dobre do tego będzie białe wino. Ewentualnie poeksperymentuję z koktajlem z fig i świeżym imbirem. Chyba jakby dolać do tego coś-mocniejszego smak się nie zatraci (ani elektryzujące działanie)? Jako danie główne wpisałem wiekowe, sprawdzone, niezawodne spaghetti z dodatkiem chilli. Nie, moment. Powrót. Po chilli występują różne niepożądane „zjawiska gastrologiczne”. Bynajmniej tak to było w kreskówkach, będących pożywką edukacyjną Reity.

            Dobra, odpocząłem fizycznie, to teraz trzeba zrobić zamianę i zrelaksować się mentalnie – do wozu i w miasto po zakupy.

            Postanowiłem dać sobie przerwę w narzekaniu i spędzić drogę do hipermarketu w spokoju. Wysiadłem przed imperium rozmaitości czyli marketem pecock. Od przedsionka zza automatycznych drzwi dmuchnęła klimatyzacja. Do uszu napłynęły mi bardziej święte kolędy od tych katolickich, przeplatane komunikatami informującymi o działach promocji. 

            Wziąłem wózek poobwieszany reklamami i wyjechałem na sklep. Co rusz przejeżdżając obok jakiegoś sektora, sprawdzałem na iPhone, czy nie potrzebowałem stąd niczego konkretnego. W ten sposób nie musiałem lawirować po wijących się, hipnotyzujących sektorach sklepowych, mamiących „ofertami cenowymi”, poddając gorączce zakupów i podbijając japońskie PKB[4].

            Przechodząc obok działu z zabawkami, oblężonym przed świętami przez maluchy jak jedna wielka, disnejowska twierdza, przypomniałem sobie pewien incydent z zeszłego tygodnia, kiedy to byłem na zakupach z Akirą. Jakiś niewychowawczo surowy tatuś zabronił dziecku siadania w wózkowym krzesełku, zaiste zmęczony pchaniem zakupów oraz ciężaru dziecka, na co Reita ochoczo wyrwał się, że chętnie powoziłby małego w koszyku po sklepie, ale niestety jego fotelik jest zajęty rzekomo przeze mnie. Nie miałem czasu się wściec za obrażanie mojego wzrostu publicznie, bo musiałem jak najsprawniej wciągnąć tego dupka między dalsze regały z wyposażeniem kuchennym, bo rodzice chłopczyka dziwnie na nas popatrzyli. Jak na dwóch zakamuflowanych pedalskimi ciuchami pedofilów.

            Przystanąłem przy regałach z pluszakami, powciskanymi sadystycznie w kratki jak cudaki w cyrku samobójców – no ładnie, że wcześniej na to nie wpadłem spisując scenariusz teledysku. Potrząsnęła mną jakaś nieopisana nostalgia. Przez chwilę odniosłem wrażenie, że to jakieś słabo wyczuwalne wstrząsy tektoniczne, ale tylko ja traciłem równowagę w nogach. Obraz był stabilny, to ja się chwiałem.

            Czy tamten mały epizod był cichym komunikatem na to, że w Reicie budziły się ojcowskie instynkty? A co jeśli … będzie chciał dziecko? Rzecz prosta i naturalna, że mu go nie dam, nawet jeśli bardzo, bardzo bym chciał. Mam nadzieję, że jest tego całkowicie świadomy i wziął pod uwagę również tę ewentualność, łącząc się ze mną. A co, jeżeli jest ze mną tylko dlatego, bo dobrze jest mnie od czasu do czasu zerżnąć? Co będzie, jeśli jądra mu ściśnie potrzeba prokreacji i stwierdzi, że potrzebuje czegoś innego, niż „wąchanie moich pośladków”? Mężczyzn ciągnie do kobiet, bo tak mataczą feromony. Gdyby Rei był gejem… ale nie jest. Ja też nie jestem, ale nie obawiam się zachcianki posiadania potomstwa.

            Bardzo zmizerniałem, zmącony wizją Reity-tatusia. Byłby dobrym ojcem. Przez swoją infantylność potrafiłby się dogadać z dzieckiem. A może on się przy mnie marnuje? Nie, stop. Nie mi o tym decydować.

 – Nic panu nie jest? – zagaiła mnie młoda kobieta z dziewczynką trzymaną pod rękę. Nie miała obrączki, więc albo była rozwódką, albo zapomniała ją założyć.

 – Nie, nic. Wszystko w porządku – próbowałem jej to wyperswadować uśmiechem. Odwzajemniała go nieznacznie.

 – Bo zachwiał się pan, jakby miał za chwilę stracić przytomność – zauważyła.

 – Po prostu zakręciło mi się w głowie od tych wszystkich… zabawek. W naszych czasach takiego czegoś nie było.

            Kobieta uśmiechnęła się porozumiewawczo.

 – Oj tak. Ale i dla dorosłych są teraz ciekawe zabawki. Także… Mamy jak nadrobić dzieciństwo – jej słowa zionęły pikanterią. Dziwnym zrządzeniem losu dopiero teraz zauważyłem, że się zgrzałem.

 – Strasznie gorąco w tych marketach – wytłumaczyłem swoje rumieńce na policzkach, marząc aby jak najszybciej pierzchnąć w głąb czeluści sklepowych półek. Gdziekolwiek. Nawet między deski klozetowe a wkłady zmienne do mopa.

 – Przy mrożonkach będzie panu chłodniej – odparła pogodnie. Wzięła swoją śliczną dziewczynkę za rękę i odmaszerowała pod półki z Lucy Doll. Rozbawił mnie zasłyszany strzępek ich rozmowy, kiedy córeczka pytała się, „jakie to są zabawki dla dorosłych i czemu mamusia takich nie ma?”.

            Miałem ochotę pacnąć się w głowę. Od kiedy się tak spedaliłem, że nie umiem nawet poflirtować z dziewczyną? Całe szczęście nie było przy mnie teraz Akiry, bo zaraz nasłuchałbym się jakiegoś wywodu.

            Zaprzątnąwszy do koszyka już niemal wszystko z listy, podjechałem do kas samoobsługowych. Zawiozłem zakupy do samochodu i wróciłem do hipermarketu, aby kupić jeszcze w osobnym dziale choinkę. Stanąłem przed bogatym asortymentem drzewek – na lewo sztuczne, na prawo żywe. Przyozdobione i nagie. Duże, średnie, małe i mikrusie – w sam raz dla Koronka.

            Stałem i napawałem się pięknem – oraz zapachem – rozłożystego, zielonego świerku. Ślicznie wyglądałby w moim mieszkaniu, chociaż pewnie ozdabiać go musiałbym na drabinie. Obok mnie drzewo oglądała jeszcze para cudzoziemców. W oczy rzucał się nieprzepisowo wysoki blondyn z bicepsami wielkimi jak dwie golonki. Zapewne Rosjanin – pomyślałem, bo ubrany był w leciutką kurteczkę, zupełnie jakbyśmy mieli wiosnę.

            Jego dziewczyna wyglądała nieco bardziej wyspiarsko, mógłbym nawet podejrzewać, że jest Japonką z siódmej wody po kisielu. Razem stanowili bardzo dziwną parkę.

 – W czym mogę państwu pomóc? – zapytała po japońsku obsługa wysokiego mężczyznę z muskulaturą mojej świątecznej kolacji.

 – Chcielibyśmy kupić tą choinkę – odpowiedział również w lokalnej mowie, jakby bariera językowa nie istniała dla cudzoziemców. Pewnie był obkuty w najróżniejszych rozmówkach rosyjsko-japońskich. A akcent zaiste szlifował oglądając denne, szkolne ecchi!

 – Nie ma sprawy. Płaci pan kartą czy gotówką?

 – Kartą – rzucił z dozą szpanerstwa (jakby u nich za Uralem posiadanie karty kredytowej było wyznacznikiem zajebistości). Gaijin zniknął na chwilę, aby przejechać swoim całym dobytkiem po czytniku. Modliłem się, aby ta jego radziecka technologia nie podziałała w naszym wysokozaawansowanym transferze. Niestety, zaraz wkrótce wrócił, znów zasłaniając mi całe pole widoczności. Mogły robić za planszę do projektora. Blady, szeroki, wysoki.

 – Zapakować panu choinkę do samochodu? – zapytał personel, na co Rosjanin odpowiedział jeszcze bardziej cwaniacko:

 – Nie, nie trzeba – i zarzucił sobie widlasty świerk na ramię, jakby miał nieść tylko siateczkę z browarami. 

            Starałem się nie rozdziawiać ust tak szeroko, bo jeszcze nasypałby mi z góry igłami do gęby. Miałem ochotę zgrzytać zębami. Tym bardziej, że ekspedientki oglądały się za nim tak oczarowane, jakby zobaczyły… nie wiem, kogo. Jak dla mnie był tylko dobrym stojakiem na choinkę. Nadawałby się do meblowego. Nie wiem, co je pociągało w modelu drwala. Przecież nawet nie był spocony…

            Potrząsnąłem głową, bo nagle obudziły się we mnie jakieś fałszywe, gejowskie zapędy. Nie, nie, nie. Stanowczo nie znoszę zachodnich facetów. Są jak dla mnie zbyt… masywni. Czułbym się absolutnie nieistniejący pod taką kupą cielska. Nie potrafiłbym nawet podczas „tego” poruszyć tyłkiem, aby upchnąć go głębiej. Chociaż… Akira niejednokrotnie wzbudzał we mnie podobne uczucie. Uczucie, że znikam pod jego rozpalonym ciałem.

 – A panu w czym mogę pomóc? – doprowadziła się w końcu do porządku ekspedientka, po drobnej przerwie na fantazje erotyczne o figielku z bezbarwnym obcokrajowcem. Zapewne pod choinką, którą niósł. 

            Zmarszczyłem bródkę, bo poczułem na sobie wzrok reszty personelu, pracującego w tym sektorze. Zupełnie, jakby oczekiwali ode mnie również podobnego heroizmu: że zerwę z siebie ubranie, zarzucę na swoje nagie barki świerk dwa razy większy ode mnie i nieugięty pójdę w zimową zamieć (mniejsza, że nie było jeszcze ani grama śniegu), owiany mgłą i płatkami śniegu większymi niż łupież w reklamach szamponu do włosów anti-dandruff[5]. W sumie nie dziwię się ich wybujałej fantazji – sprzedają przez bity tydzień same choinki. Jobla można dostać.

 – Ja… po proszę tą… małą – powiedziałem pokonany. Po tym wszystkim nie miałem odwagi poprosić, aby mi zanieśli świerk do wozu. Facet, który sam sobie nie może dać rady z drzewem. Skandal. No, ale cóż. Mało kto zrozumie, że jestem potęgą umysłu, a nie ciała.

 – Dobry wybór. Nie ryzykuje pan spadnięciem ze stołka przy ubieraniu choinki – powiedziała z powagą, a ja tylko powstrzymywałem się przed rzuceniem riposty. Pomyślałem, że na boże narodzenie będę miły dla bliźnich, w duszy jednak zaprzysiągłem sobie zemstę na ekspedientce, kiedy po świętach znów wyląduje na rybnym.

            Zapłaciłem kartą, aby doprowadzić jak najszybciej do końca tą upokarzającą transakcję. Chwyciłem pod pachę udekorowaną choineczkę, zadzierając dumnie nos, aby wyglądać chociaż na odrobinę wyższego i wróciłem na parking.

            Zapiąłem drzewko pasami bezpieczeństwa na miejscu dla pasażera i zasiadłem za kierownicą. W drodze powrotnej układałem w głowię całą rozprawkę – a może nawet debatę, gdzie mówcami był zły-Ruki i dobry-Ruki – na temat „Czy wielkość choinki świadczy o męskości mężczyzny?”. Ostateczny wynik dysputy został nierozstrzygnięty, jako że w połowie przestałem myśleć o swoim poczuciu niesprawiedliwości, a zacząłem kierować swoje refleksje na bardziej przyziemne sprawy… Mianowicie seks w blasku diod pulsujących, jakby w rytm naszego szczytowania. W efekcie wcisnąłem zbyt gwałtownie pedał hamowania i przejeżdżająca obok drogówka dziwnie zafurczała silnikiem.

            Mimo, że przestałem już myśleć o baraszkowaniu pod baldachimem iglaka, gdzie w bombkach odbijałyby się pręgami nasze nagie ciała, to obraz Akiry nie chciał się zdjąć sprzed moich oczu. Zamrugałem kilka razy, ale nadal widziałem jego sylwetkę przed sobą. Nie rozebraną, ale odzianą w iście zimowy ubiór. Nie zmieniało to jednak faktu, że wciąż stała przede mną zmaterializowana. Dobra, stała to też za mocne słowo, ale majaczyła gdzieś tam po lewej stronie ulicy.

            Kur…! Bo to przecież JEST Akira! Nie mając zbyt wiele czasu na uniknięcie ostrzału jego spojrzenia, wcisnąłem się bardziej w siedzenie. Całe szczęście, że tamta drogówka już przejechała, bo na pewno kazałaby mi zjechać na pobocze „dmuchać w balonik”.

            Na niewiele zdała się moja joga dla zdrętwiałych kierowców, bo Reita odwrócił się w stronę samochodu i szczerząc się, zaczął wymachiwać rękami jakieś nieokreślone gesty. Nie dało się ukryć, że mnie rozpoznał. Czemu się dziwić? Mało było kierowców takiego wielkiego SUV-a[6], którzy ledwo sięgali kierownicy, a w szybie było widać pompon ich czapki. Uruha wyśmiewał się z mojej półterenówki, twierdząc, że leczę nią swoje kompleksy mniejszości.

            Modliłem się w duchu, aby tym razem światła poświeciły tak długo, jak na pasach – czyli okrągłe sześć sekund. Moje litanie wznoszone do rodzinnych ujigami[7] na niewiele się zdały, bo Akira zaczął dawać wyraźne sygnały, abym opuścił szybę. Rozczytywałem na migi, że jest pieszo i chce mi się wpakować do samochodu. Pogłośniłem muzykę w radiu, aby skupić się na czymś innym. Miałem szczerą nadzieję, że Rei nie wpadnie na pomysł złamania przepisów ruchu drogowego i wpakowania się mi – oraz całej kolumnie dwuśladowców – pod koła.

            Po minucie trwającej dłużej niż ta jedna, szkolna w oczekiwaniu na dzwonek na ostatnią przerwę przed wakacjami, światła zmieniły barwę jak lampki choinkowe. Z entuzjazmu niemal wgniotłem pedał gazu w podłogę. Silnik warknął, koła szarpnęły gumą po asfalcie i już sunąłem rzeką motoryzacji, zostawiając Akirę ze zbaraniałą miną we wstecznym lusterku.

            Resztę drogi z Shibuya do Shinagawa byłem otępiały, gdyż nawet nie zauważyłem, kiedy ominąłem swój podjazd do garażu. Wrzuciłem wsteczny i pokracznie zaparkowałem. Zacząłem nieskładnie wyładowywać na raty nadludzkie ilości zakupów i bynajmniej „czułe powitanie” Korona odbywające się poprzez oszczekanie, wcale mi w tym nie pomagało. Zmęczony wtaszczyłem wszystkie dekoracje do swojej sypialni, gdzie obecnie było najwięcej miejsca – z racji braku obecności w niej Reity i jego rozgoszczonej, wszędobylskiej garderoby.

            Ledwie zdążyłem ukończyć bieg na przełaj z obciążeniem po lokum, a moje drzwi zaczął obtłukiwać pukaniem nieproszony gość. Wyskoczyłem z łazienki, naciągając pospiesznie przez głowę jakiś t-shirt – byłem w trakcie przebierania się – i podszedłem do wizjera, licząc na jakiegoś kuriera. W zniekształconym polu soczewki pokazała mi się twarz, która męczyła mnie w czasie całej drogi powrotnej.

            Westchnąłem do siebie i odblokowałem zamek w drzwiach. Przywołałem na usta uśmiech udający zadowolenie.

 – Witaj Koch…!

 – Nie wysilaj się – spławił moją serdeczność, wpychając się nachalnie do westybulu, nie czekając nawet na zaproszenie. Zrzucił niechlujnie obuwie ze stóp nawet nie układając go but-do-buta. Dopiero wykonawszy cały ceremoniał sintoisty, stanął naprzeciwko mnie ze skrzyżowanymi rękami na piersi.

 – Co jest? – zapytałem zaskoczony jego butnością. Ani uśmiechu, ani powitalnego buziaka…

 – Ty mi to powiedz – odbił piłeczkę, subiektywnie taksując mój niekompletny ubiór. Tym razem nie z pożądaniem, perwersją, ale jakby brzydził go widok mojej bielizny. Nie była brudna, może nieco spocona, ale nieraz leżeliśmy na sobie mokrzy od… wszystkich możliwych wydzielin i nigdy  go to nie gorszyło.

 – Nie rozumiem. O co te fochy? – zacząłem się dopytywać. Chyba celibat odbijał mu się na tle nerwowym.

            Akira westchnął.

 – Nie uwierzę, że mnie nie widziałeś na mieście. Kiedy na mnie popatrzyłeś, momentalnie się schowałeś. Udawałeś, że mnie nie znasz, jadąc z kimś, tak?

 – Co? Ja… Nie jechałem z nikim – spojrzałem na niego zbity z pantałyku.

 – Kogo wiozłeś na miejscu dla pasażera? Tylko nie kłam.

         Zamrugałem. Wziął choinkę za konkretną osobę?

 – Przecież mówię, że nikogo. Byłem sam. Z zakupami – traciłem cierpliwość dla jego dziecinnego zachowania. Dramatyzował.

            Rei jeszcze raz zmierzył mnie od stóp do głów. Mój strój coraz bardziej gryzł go w oczy. Zdawał się być dla niego zaprzeczeniem wszystkich moich słów.

 – Coś jeszcze? – zapytałem nerwowo.

 – Nie wierzę ci.

 – A coś czego nie wiem?

            Akira nie raczył mi odpowiedzieć, ale zaczął sunąć po schodach na piętro. Nie rozumiałem, po co robił ten cały spektakl z krążeniem mi po domu. Na górze była jedynie moja pracownia, łazienka i sypialnia… Właśnie! Sypialnia! Zakupy!

 – Rei, a nie możemy iść do salonu? Napilibyśmy się czegoś – próbowałem go odwieźć od tych niebezpiecznych sfer, gdzie znajdowała się większość świątecznego ekwipunku.

 – Za chwilę – to była jego lakoniczna odpowiedź. Zniknął mi z oczu. Pobiegłem za nim, panicznie pokonując dwa stopnie jednocześnie. Bose stopy ślizgały mi się po schodkach. 

 – Akira, co ty wyrabiasz? Czemu tam idziesz?

 – Chcę coś sprawdzić. Zaraz zejdę.

 – Ale… nie ma tam nic do szukania.

 – Ja myślę co innego.

 – Nie wygłupiaj się! Chodź tu!

            Rei parsknął histerycznie i rzucił mi tak lodowate spojrzenie, że moje nogi same zastygły skostniałe. Nie umiałem go powstrzymać.

 – Dlaczego mam tam nie wchodzić? – zadał mi proste pytanie, kładąc rękę na klamce, a ja nie mogłem nawet na nie odpowiedzieć. – Taaa… Tak myślałem – mruknął półgębkiem i pchnął drzwi do mojej… naszej sypialni.

 – Nie! – wydał się ze mnie bezwolny okrzyk.

            Akira wtargnął do pomieszczenia jak esesman albo inny zbrodniarz, penetrując wzrokiem każdy zakamarek zawalonego pakunkami pokoju. Pomiął je brakiem uwag, zupełnie jakby były zakamuflowane. Na tej rewizji się nie skończyło. Zajrzał mi pod łóżko, ale i tak nie znalazłszy tego, czego się spodziewał, w skupieniu przeszedł do kulminacyjnego momentu: łazienki. Szarpnął drzwiami kabiny prysznicowej. Znów rozczarowanie. Poza złożonymi ubraniami w koszu, na pralce nie zastał nic ciekawszego.

            Wrócił na korytarz, ale nie był wcale spokojniejszy, a wręcz jeszcze bardziej nabuzowany, jakbym grał z jego cierpliwością w chowanego.

 – Dobrze. Zapytam wprost, ale nie liczę, że mi odpowiesz… Gdzie on jest? – mierzył mnie wzrokiem, chcąc chyba wgnieść nim w ścianę. Cofnąłem się przerażony. Nigdy nie widziałem go w tak agresywnej postawie.

 – C-co? Kto niby? Jaki „on”?

 – On, ona… Wszystko jedno z kim się chowasz po kątach.

 – Powiedz, o co ci chodzi, co?! – spanikowałem. Nie wiem czemu moje oczy się zaszkliły. Nie ze złości, strachu czy paniki… Raczej z żalu, że Akira tak bardzo to przeżywał przez swoje wyolbrzymione urojenia. A ja nie mogłem mu ich rozwiać.

 – Po co miałbyś przede mną uciekać, jeśli nie masz romansu? – kontynuował. – Chroniczne spóźnienia do studia, niewyspanie, celibat, unikanie mnie i mojego dotyku… Na co to wszystko? Ktoś musi cię bardzo intensywnie zajmować. Nie krępuj się, powiedz kto.

 – A więc o to chodzi… – trochę mi ulżyło, wiedząc już co jest powodem rozterek Reity. Jednak nie ułatwiło mi to sprawy. Nadal nie wiedziałem jak go uspokoić.

 – Dlaczego ty wszystko musisz uosabiać?

 – Co takiego? – przyglądał mi się wnikliwie.

 – Dlaczego myślisz, że to konkretna osoba jest powodem mojego zachowania?

 – A co innego?

 – Obowiązki. Jestem zajęty przygotowaniami.

 – Do czego? – dopytywał nachalnie.

 – Ja… nie mogę powiedzieć. Przekonasz się wkrótce. Cierpliwości, dobrze? – spojrzałem na niego błagająco. – Kochanie? – dodałem, próbując go ugłaskać.

 – Ruki – rzucił, spuszczając wzrok. – Bardzo chciałbym ci wierzyć, ale… Sam nie wiem, co o tym myśleć.

 – Co chcesz przez to powiedzieć?

 – To, że dla mnie nadal jest to niejasne i chyba nie mogę ci tak po prostu wybaczyć.

 – Nie ufasz mi…

 – Ty też, skoro coś ukrywasz przede mną – to były jego słowa zamykające temat. Odwrócił się, chcąc odejść. Nie miałem zamiaru w ten sposób się rozstawać.

 – Nie zostaniesz na wieczór? – zaproponowałem spędzenie wspólnego czasu, ale widząc jego brak zainteresowania, dorzuciłem cicho – …na noc?

            Akira stanął na szczycie schodów i westchnął boleśnie.

 – Myślisz, że pójście do łóżka wszystko załatwi, prawda? Naprawdę masz mnie za prostaka. Sądzisz, że jestem tak łatwy w obsłudze? – jego spojrzenie było prześmiewcze, ale i zmęczone. – Odezwij się, kiedy będziesz miał odwagę powiedzieć mi, co zaszło.

 – Naprawdę cię nie zdradzam, do cholery! – nie potrafiłem powściągnąć wzrastającego gniewu.

 – Cokolwiek robisz jest równie bolesne, bo robione w tajemnicy przede mną – to było jego pożegnanie

            Nawet nie zszedłem za nim, aby odprowadzić do drzwi. Słyszałem jak zakłada buty, zamyka za sobą drzwi i drepcze po schodkach frontonu. Później już nie było żadnych śladów jego obecności, poza pootwieranymi na oścież drzwiami do pokojów na piętrze.

            To był pierwszy raz, kiedy ja i Akira się pokłóciliśmy jako para, jak i pierwszy raz, kiedy zdałem sobie sprawę, co to znaczy cierpieć z miłości, a nie samotności…

             W twojej miłości powstaje szczelina, która wsysa cię do próżni. Samotność nie może pęknąć, ani cię wciągnąć. Sama w sobie jest pustką…

            Ten dzień był niewymiernie gorszy od męczarni poprzedniego. W takim układzie, bałem się nadejścia następnego…

            Dla osłody otworzyłem dzisiejsze okienko w kalendarzyku, ale nawet czekoladka w kształcie tej cholernej choinki nie poprawiła mi humoru.

            Doszedłem do wniosku, że czekoladki są dla mnie jakąś wróżbą. Jaka będzie jutrzejszego dnia?






[1] Ulica Aoyama.


[2] Duży, okrągły chleb z orzechami.


[3] Ryż z owocami.


[4] Produkt Krajowy Brutto. To, to co między innymi pozwala zmierzyć poziom rozwinięcia gospodarki.


[5] (ang.) przeciwłupieżowy.


[6] W sumie tak lekko ciągle piszę o tym SUV-ie, jakby to była prawda. Wynika to z faktu, że kocham te samochody i sama chciałabym takie mitsubishi. Marzenia.


[7] Rodzinne bożki, duchy przodków.

3 komentarze:

  1. PF ?! TO WSZYSTKO?! Zła niecierpliwa Yuuri jest zła.

    Reeiii.. Jezu, haha. Rukaś zdradzał go z ozdobami. xD

    OdpowiedzUsuń
  2. Szczerze? Nie lubię tego rozdziału T.T Mimo, iż wiem jakie będzie zakończenie, to ta kłótnia jest cholernie smutna :( Pocieszam się przypominając sobie ich następną rozmowę, jaka będzie miała miejsce xP Zawsze jak, pomyślę, iż Reita myślał, że Ruki zdradza go z choinką! Hahah. *wyobraża sobie Rukiego robiącego ,,to" z choinką*. Tak.. To by było ciekawe. Ruki jak zwykle zazdrosny.. Fajnie, że cały zespół składa się z Kai'a xD

    Ogólnie czekam na ciąg dalszy. Enji kiedy dokończysz ,,Blondynkę w Opałach"? Bo tęsknię za nią.. Ogólnie brakuje mi Twojej twórczości xD Więc pisz, bo Ai chce nową notkę. Dobrze chociaż, że piszecie razem te ,,sesje" muszę przyznać, iż są świetne <33

    Pozdrawiam i życzę Wam dużo weny no i czasu na pisanie ^^

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Staram się, ganbaruję, zostało mi jeszcze troszkę do Blondynki. Mam nadzieję, że będzie mi dane z dumą dodać całość na bloga. ; _ ;

      Cała przyjemność - odnośnie sesji - po stronie Allis-chan. To ona głównie wymyśla fabułę. Nawet jeżeli ja obmyślę szczegóły świata przedstawionego, to ona dobiera dalszą akcję. Niedobra...

      Usuń