niedziela, 9 czerwca 2013

2. Haiku na wachlarzu





Shitamachi, Tokio, Japonia; 3. Dzień, 8. miesiąca, 10. roku ery Shōwa [1],


                Biegł między ciasnymi uliczkami Dolnego Miasta, goniony przez klekotanie drewnianych sandałów i zdyszane okrzyki: „Matsumoto-bocchama[2]! Proszę się zatrzymać!”. Kręte zakola zaułków i meandry dróżek o rozpiętości jednej rikszy były niczym labirynt przez który uciekał Takanori, nie tyle szukając wyjścia, co kryjówki. Chciał się zgubić, ale przede wszystkim zostać zgubionym przez ścigającego go natręta. Natręta, który był ich lokajem.
                Zakasana yukata plątała się mu pod nogami, ograniczając swobodę ruchu. Mimo to nie zwalniał biegu, bo groziło to rychłym schwytaniem. Chociaż nauczył się poruszać w warstwach ciężkiego materiału z wypracowaną sprawnością, powoli dostawał zadyszki z wyczerpania, a jego prześladowca w ciągu dalszym wykazywał się niestrudzonym zapałem, aby go dorwać. Męczył się z powodu niewygodnego stroju, trudnej drogi ucieczki i parnego po burzy powietrza. Bez wątpienia potrzebował szybkiego ratunku w postaci kryjówki. A grząska, błotnista ziemia, w której grzązł klapkami bynajmniej mu nie pomagała.
                Przy kolejnym skręcie przed jego oczami wyłoniły się sznury z praniem wieszanym przez podstarzałego mężczyznę. Takanori nie zawahał się i mijając suszącą się odzież porwał mokrą pelerynkę z głębokim kapturem. Naciągnął w pędzie przebranie, aby ukryć pod narzutą swój jaskrawy kostium. Nie zwracał uwagi na kolejne podniesione wrzaski i ciskane w niego gromy tym razem właściciela peleryny, wyzywającego go od złodziei. Najprawdopodobniej on również postanowił puścić się za nim w pościg, o czym świadczył hałas uderzającej z impetem o chodnik następnej pary klapek i coraz barwniejsze przekleństwa w oddali. Mało tego, mężczyzna podżegał przechodniów, aby pomogli mu zatrzymać bandytę.
                Nadeszła pora na błyskawiczne skróty. Błyskawiczne i improwizowane, bo tylko takie mogły pomóc młodemu Matsumoto w tej trudnej sytuacji. Skręcił w - mogłoby się wydawać - ślepą uliczkę, kończącą się sfatygowanym płotem, ogradzającym prywatne domostwo od zgiełku miasta. Takanori dobrze wiedział, że znajduje się w nim poluzowana deska, jaką posługuje się służba, organizując nocne schadzki na tyłach siedziby panów. W jego posiadłości też było takie sekretne przejście, ale lepiej zamaskowane - krzewem dzikich róż i kamelii. Przesunął nieprzymocowany szczebel w ogrodzeniu i zniknął w dziurze. Chociaż był niskiego wzrostu, pechowo zahaczył trenem yukaty o wystający gwóźdź i nieco rozdarł tkaninę. Nie miał czasu, aby zatrzymać się i obejrzeć dziurę w kosztownym jedwabiu.
                Przebiegł wzdłuż podwórza, przepłaszając trzepoczącymi połami narzuty chadzające kury i gęsi. Karmiąca drób służąca oniemiała na widok nietypowego intruza, który równie szybko ulotnił się, co pojawił. Takanori zniknął za huczącą od chowu szopą i przeskoczył dość niezdarnie nad furtą od gospodarstwa.
                Dalej droga była żwirowata i przypominała gościniec wydeptany wzdłuż zapuszczonego parku. Gdzieniegdzie spomiędzy klonów wyzierały drewniane, jaskrawe bramy torii, co świadczyło, że jeszcze za czasów feudalnych stał tutaj chram, za pewne zburzony na wskutek wojen między klanami. Nie słyszał już za sobą krzyków goniących go mężczyzn, ale wiedział, że jeszcze nie jest bezpieczny.
                Pobiegł resztką sił w nogach przed siebie, niepewny dokąd go wywiedzie pusty, jak na tą porę, trakt. Z każdym kolejnym krokiem coraz wyraźniej słyszał nierównomierny tętent swojego biegu - tak cicho było naokoło. W pewnej chwili nie zauważył wystającego korzenia drzewa. Potknął się o przeszkodę i stracił równowagę. Palcami u nóg zerwał pasek od klapek, a on sam wpadł w ciepłe błoto, śmierdzące gnijącymi liśćmi. Muł obryzgał nie tylko całą jego szatę, ale i spoconą twarz, a drobne kamienie zdarły skórę na delikatnych dłoniach. Wachlarz wetknięty za pas obi nasiąkł brudną wodą, podobnie jak haftowana chustka do ocierania zmęczonego czoła.
                Takanori przygryzł wargi ze złości, podnosząc się z ziemi do siadu. Na swoje nieszczęście dopiero teraz usłyszał, że nie jest tutaj sam. Utwierdził go w tym rozdzierający śmiech co najmniej kilku osób.
 – No proszę, proszę. Ktoś tutaj plącze się w swoich eleganckich szmatach. Jak widać luksusowe, nie znaczy wygodne – usłyszał cierpki komentarz. Nie miał odwago spojrzeć na gapiów, ale wiedział, że jest ich więcej niż dwie osoby i wszyscy są osobnikami płci męskiej. Tacy nigdy nie są sami. Postanowił milczeć, to może wtedy dadzą mu spokój. – Pomóc ci z tym? Mogę ściągnąć z ciebie te jedwabie. Trochę ubłocone, ale i tak za taki strój nie będę musiał pracować do końca życia.
                Teraz słyszał już nie tylko kpiny, ale i kroki. Nadal ani drgnął, przykucnąwszy na żwirowym gościńcu.
 – Czemu nie protestujesz? Czyżbyś się zgadzał? – zawibrował ponownie jego szorstki ton. Wiedział, że nad nim stoi. Czuł odór jego niemytego ciała i niepranych robotniczych ubrań. Woń szprotek i kisnącej bawełny.
 – Popatrzcie, nasza gwiazdeczka postanowiła schować umalowaną buzię za kapturkiem. Nie prościej zmazać to z twarzy? Na aktoreczki twojego pokroju mówi się gejsze, na mężczyzn zaś gaijini wołają geje – zadrwił ponownie, wyraźnie pławiąc w tym, że może mu urągać. Jemu – dumnemu, klanowemu synowi, który właśnie klęczał przed nim w błocie będąc bezbronnym i upokorzonym. – Skoro wolisz chłopców to może faktycznie nie masz nic przeciwko temu, abym cię rozebrał.
                Przyklęknął przy nim. Teraz nieznajomy odważył się, aby swoimi brudnymi palcami podnieść głowę Takanori’ego. Miał brzydką i znużoną chronicznym  niedosypianiem twarz, na dodatek poplamioną smarem. Mógł mieć jakieś dziewiętnaście lat, ale na pewno był starszy i wyższy od Matsumoto. Inaczej nie pozwoliłby sobie na taką wylewność i nonszalancję.
 – Po co te bazgroły na buźce? Chcesz ukryć przed światem to, jakim jesteś odmieńcem? A może przeciwnie – chcesz je uwydatnić, szczycąc się tym? Powiem ci jedno, salonowy psie. Gardzę takimi, co wyżej smarkają niż nos zadzierają. Nie obchodzi mnie twój rodowód, szczeniaku, bo to dobre dla śmieci twojego pokroju. Jak dla mnie oczywistym jest, że jesteś śmierdzącym, europejskim bękartem. A tacy ludzie nie powinni pławić się w luksusach. Nie ma dla ciebie tutaj miejsca, więc nie wiem czego szukasz w okolicy. Wracaj do swojego pałacyku brzdąkać na koto i składać serwetki.
                Nie rozumiał, dlaczego ten nieznajomy mówił mu te wszystkie przykrości. Pierwszy raz widział tego człowieka na oczy, a on bluzga mu w twarz jak najgorszy wróg. Doskonale wiedział, że z powodu swojej egzotycznej urody jest tematem wielu plotek, ale nie spodziewał się takiej reakcji wśród zwykłego pospólstwa. Po raz kolejny ludzie dawali mu się we znaki, jak bardzo go nienawidzą. Czasem miał wrażenie, że urodził się po to, aby cierpieć i dawać upust pogardzie drugiego człowieka. Każdy jego przymiot był de facto piętnem. Bogaty, ale niesłusznie. Piękny w zakazany sposób. Utalentowany dzięki swojemu położeniu finansowemu. Tak postrzegali go inni. Nie było w nim ani jednej pozytywnej cechy, wartej tego, aby go zostawić w spokoju. Według otoczenia i według niego samego… 
Z każdym kolejnym dniem brzydził się siebie coraz bardziej.
 – Jeśli jeszcze nie rozumiesz, jak wyglądasz wśród nas z tą swoją bezbarwną urodą, to zaraz ci wytłumaczę.
                Takanori patrzył w chłopięce oczy pełne gniewu, chłonąc wbrew swoim najszczerszym chęciom każdą obelgę nieznajomego.
 – Jesteś jak czarna owca – wycedził, puszczając jego twarz z obrzydzeniem. Pozostali koledzy przytaknęli słowom swojego guru. – Nie chcemy cię tu, nie pokazuj się nam więcej na oczy, psie.
 – Keichi! O, widzę że złapałeś tego złodzieja – usłyszał za sobą znajomy głos należący do właściciela peleryny. Już nie gniewny, a uradowany. Z każdą kolejną chwilą, chciał coraz bardziej zapaść się w błocie, w którym ugrzązł.
 – Złodzieja? – zdziwił się prześladowca o imieniu Keichi i spojrzał pytająco na młodego Matsumoto. – Masz na myśli tą francuszczyznę, tato? 
 – Tak! Ten bezczelny gnojek ukradł moją skórzaną pelerynę!
                Ktoś niezwykle silny pociągnął go z taką mocą, że chcąc nie chcąc musiał stanąć na nogach. Teraz widział wyraźnie pomarszczoną nie tylko od grymasu twarz mężczyzny – co więcej ojca chłopaka, który tak go beształ. Aż dziw ile jeszcze było wigoru w tym podstarzałym chłopie. Skoro jego syn tak bardzo nim gardził, bał się myśleć, co zrobi mu jego ojciec, tym bardziej, że ukradł mu jego własność.
                Jednym agresywnym ruchem zerwał z Takanori’ego narzutę, a kiedy tylko zobaczył kto kryje się pod brudnym nakryciem, mina mężczyzny zamarła ze trwogi pomieszanej z zawstydzeniem.
 – Syn pana Matsumoto? – zapytał bardziej siebie niż chłopaka. Obaj jednak znali odpowiedź aż za dobrze.
 – Co to za hałasy wuju? – zabrzmiał kolejny męski głos, tym razem jednak zupełnie obcy Takanoriemu. Z zaciekawieniem uniósł głowę, aby zobaczyć kto tym razem dołączył do zamieszania i kto też jeszcze będzie mu urągał.
                Zamrugał powiekami. Miał wrażenie, że gdzieś już poznał tego chłopaka stojącego w furcie gospodarstwa. Bardziej jednak zainteresował go fakt, że również miał jasne włosy spływające na oczy. Może nie tak jasne jak jego, ale z pewnością nie były typowo tutejszego kolorytu.
 – Biegłem za złodziejem, który ukradł mój płaszcz. Kiedy go dorwałem, zastałem go z Keichim w tym oto stanie. Co gorsza okazało się, że jest to…
                Nowo przybyły powędrował oczami za wzrokiem wujka i również zdębiał, ujrzawszy stojącego po kostki w mule blondyna.
 – A niech to diabli wezmą! Keichi czyś ty doszczętnie zdurniał?! – wybuchnął z nieuzasadnionymi pretensjami w stronę swojego kuzyna. – Chcesz, aby przez twój egoizm cała nasza rodzina wylądowała na kolanach jako pomywacze w jego domu?! Nie mam zamiaru być sługusem nawet samego cesarza! Zastanów się, co wyczyniasz, kretynie!
 – Łatwo ci mówić Akira. Ty masz oboje rodziców! Ojca i... - głos mu się załamał.
                Takanori niczego nie rozumiał. Obwiniał go za śmierć swojej matki?
 – Widzę, że bardzo ci zależy Keichi, aby dostać się w dożywotnią niewolę u osoby, której tak bardzo nienawidzisz. Świetna taktyka – sarknął z pogardą. – Nie możesz obarczać winą każdego cudzoziemca za śmierć swojej matki. Mszcząc się, nie uczcisz jej pamięci. Poza tym, jakbyś jeszcze nie zauważył, ten chłopak jest Japończykiem.
 – Nigdy nie widziałem blond Japończyka – splunął.
 – Keichi! Natychmiast do domu! – pogonił go ojciec, ucinając awanturę. – Proszę wybaczyć mojemu synowi, Matsumoto-bocchama. Jest jeszcze młody i niedoświadczony przez życie.
                Takanori spojrzał za odchodzącym prześladowcą. Młody? On też był – nawet jeszcze młodszy – ale czy ciskał wyzwiskami w każdego, kto mu się nie spodobał?
 – Rodzina Matsumoto nigdy nie wzięłaby pod swój dom ludzi, którzy gardzą otwarcie jej członkami – powiedział za chłopakiem gwoli wyjaśnień.
 – Ależ nie! Proszę nie nabierać uprzedzeń do rodziny Suzuki! To tylko mój nierozgarnięty syn coś sobie ubzdurał – zdzielił ręką po głowie znikającego w furcie Keichi’ego. Chłopak zawył z bólu, ale nie zatrzymał się ani na chwilę, jakby chciał jak najszybciej uciec od towarzystwa swojej ofiary. – Przepraszam najmocniej za nazwanie pana złodziejem. Te wszystkie obelgi wypłynęły pod wpływem emocji i prosiłbym, aby puścić je w niepamięć – skłonił się pokornie, chcąc zaskarbić sobie chociaż resztki łaski jaka pozostała w młodym paniczu. – Czy to mój syn tak pana urządził? Co za nieokrzesany chuligan. Błagam o wybaczenie.
 – Nie ma takiej potrzeby, aby za wszystko obwiniać Keichiego-kuna. Wszak ten cały ambaras wyniknął przez moją... nierozwagę. Spieszyłem się i potknąłem, dość niefortunnie. W dodatku pański syn, Suzuki-san, ma prawo się denerwować, gdyż bezprawnie wkroczyłem na państwa podwóże.
 – Zapomnijmy o całej sprawie – machnął ręką dziarsko.
                Akira obserwował rozważnie rozmowę wuja oraz młodego Matsumoto. Nie podobał mu się sposób z jakim wysławiał się chłopak. Był strasznie zimny, wyniosły i choć całą winą obarczył siebie, wyrzekł to tak, jakby dził zupełnie inaczej i tylko oczekiwał jeszcze większego współczucia. Chyba zaczął w ten sposób o nim myśleć, tylko dlatego że już przy pierwszym spotkaniu nie przypadł mu do gustu. No proszę. Jego obawy się ziściły – widzą się ponownie, lecz co nie dziwne, panicz zdawał się go nie pamiętać.
 – Proszę przyjąć zaproszenie do naszego skromnego domu. Należy się Matsumoto-san rekompensata za te wszystkie nieprzyjemności. Poza tym, w takim stanie nie przystoi osobie pańskiego pokroju pokazywać się publicznie.
                Akirze nie podobał się sposób, w jaki wuj korzył się przed tym młodszym o kilkadziesiąt lat gówniarzem. Nie rozumiał jego motywacji. Przecież to nie była wina jego rodziny, że się tutaj przypałętał i wleciał jak sieroctwo w ten muł.
 – Uniżenie dziękuję, ale obawiam się, że z pokorą muszę odmówić. Jak już mówiłem, spieszyłem się – z markową dla siebie manierą, znaną już dobrze Akirze, Takanori otworzył swój zabłocony wachlarz jak gejsza na salonach. Dopiero wówczas panicz zauważył w jak opłakanym jest stanie i wyjście widok publiczny może być faktycznie ryzykownym posunięciem.
 – Niech Matsumoto-san nie daje się przekonywać. Akira-kun się tobą należycie zajmie. A wy chłopaki, prosiłbym, abyście się rozeszli! – pogonił resztę gapiów. Sam Suzuki-san odszedł w stronę drzwi kuchennych.
                Akira obrócił się w stronę młodego Matsumoto. Przez chwilę mierzyli się spojrzeniami. Pierwszy odzyskał głos Takanori.
 – Dziękuję, że się za mną wstawiłeś – bardziej wyrecytował niż powiedział, pogłębiając swój ukłon. Akira patrzył na ten teatrzyk niewzruszony. Wiedział, że tacy jak „on” mają to wyuczone, jak odruch zganiania końskiej muchy albo drapanie swędzącego nosa.
 – Nie zrobiłem tego dla Ciebie. Nie mieszałbym się, gdyby nie chodziło o moją rodzinę – odpowiedział beznamiętnie, a oczy młodego Matsumoto jakby posmutniały.
 – Ach tak. Interesy, interesy, interesy. Widzę, że tutaj też liczy się tylko jedno. To smutne, myślałem, że wasze życie jest nieco inne – powiedział bardziej do siebie. Akira ściągnął brwi zaskoczony. Czy to były zwierzenia? Wyrzuty? A może zażalenie? Zapewne nie to pierwsze, gdyż ludziom z wyższych sfer odczuwania emocji zakazują etykieta oraz etosy.
 – „Nieco inne” czyli jakie?
                Takanori nie wiedział, co odrzec, a raczej wolałby nie wiedzieć.
 – Prawdziwsze.
                Akira miał wrażenie, że chłopak kpi z niego w ten swój salonowy, dyskretny sposób.
 – Wiesz… jesteś nieco inny niż ludzie, których spotykam – ciągnął panicz.
 – Hm?
 – Nie oceniłeś mnie z góry. Dałeś mi się wypowiedzieć bez wkładania własnych słów w moje usta.
 – Skąd wiesz, jaka jest reszta ludzi? Nie znasz wszystkich – zirytował się. I chociaż wmawiał sobie, że to przez zuchwałe słowa bogacza, to w głębi wiedział, że to zasługa tego, że już dawno go zaszufladkował. Wbrew naiwnemu przekonaniu chłopaka co do jego uczciwości.
                Czemu się jednak dziwić? Stał tutaj przed nim w swoim śmiesznym, pawim kimonie, jakby urwał się z bajki o samurajach i mówił mu, jakie jest życie. Co on sobie wyobrażał? Co gorsza, na życzenie wuja musiał go ugościć.
 – Uwierz mi, że znam prawie wszystkich…
 – „Prawie wszystkich” wartych znania, tak? – prychnął.
                Matsumoto zamilknął, widząc że drażni młodego Suzukiego. Często był powodem gniewu ludzi, ale nigdy go to głębiej nie ruszało – być może dlatego, że się wychował w nienawistnym środowisku – jednakże, jak jeszcze nigdy, nie chciał sprawiać zawodu Akirze. Zapałał do niego dziwną sympatią. Czy to z powodu włosów, czy dziwnej opaski na nosie, o którą nie miał odwagi zapytać – nie wiedział, ale jedno było pewne – fascynował go. Co jest przyczyną jego dziwnego wizerunku? Czy możliwym jest, że pracował w dzielnicy rozkoszy? Słyszał pogłoski o domach publicznych pełnych jurnych młodzieńców, czasem słyszał pogróżki, że zostanie tam odesłany, jeśli nadal będzie takim leserem.
 – Ty jesteś tym chłopcem z kaszkietem? – podjął nowy wątek. Akira drgnął. Niemożliwe. Zapamiętał go? Kogoś tak nijakiego, prowincjonalnego? Kogoś bez jedwabnej szarfy w talii? – Tym, co sprzedaje gazety?
 – Wolałbym być nazywany po imieniu. Suzuki Akira – ukłonił się.
 – Matsumoto Takanori, ale to już wiesz – przedstawił się, tym razem oficjalnie.
 – Ettoo… – zaczął niepewnie chłopak, nie wiedząc, co powinien zaproponować najpierw. Widząc godny odżałowania wygląd chłopaka, uznał że należała mu się w pierwszej kolejności toaleta. – Chodźmy zająć się twoim kimonem. Mam nadzieję, że plamy szybko zejdą. Są w miarę świeże, warto spróbować.
 – Nie wiem… Nigdy nie ochlapałem błotem kimona.
 – Nie pomagasz mi – burknął ostentacyjnie obrażony w stronę Takanoriego, ale na jego twarzy zajaśniał uśmiech. Pierwszy uśmiech. Piękny uśmiech, jak nazwał go w swoich myślach panicz.
                Ruszył za młodym Suzukim w stronę jego rodzinnego domu. Była to naprawdę kieszonkowa chatynka. Na parterze znajdowały się dwie, zatłoczone izdebki. Podobnie było na piętrze z tym, że na antresoli był jeszcze schowek, który zapewne, gdyby byłby w stanie pomieścić więcej niż jedną stojącą osobę, zostałby przeznaczony na kolejny pokój. Rozejrzał się dyskretnie po głównej izbie, ale kiedy napotkał zaciekawione spojrzenie dziewczyny piorącej na kolanach jakieś szmaty, szybko uciekł wzrokiem, patrząc na plecy Akiry. Zamrugał powiekami. Zastanawiał się, ile mógł mieć lat, skoro był tak dobrze zbudowany. 
 – Czy wyglądam jakoś… dziwnie? – zapytał Matsumoto, wchodząc po schodach za chłopakiem. Młody Suzuki spojrzał na niego zmieszany.
 – Nie, wcale nie – odparł sarkastycznie, licząc, że załapie dowcip.
 – To dobrze – usłyszał westchnienie ulgi swojego gościa. Od tego momentu postanowił brać tego człowieka na wpół poważnie. Zastanawiał się, czy wszyscy bogacze są tacy dziwni.
 – Nie przejmuj się nią. To tylko moja siostra. Ma bzika na punkcie ubrań i świecidełek. A ty sam jesteś jak jedno wielkie świecidełko...
 – Och, zupełnie jak ja. Może moglibyśmy się polubić.
 – Myślałem, że nie lubisz ludzi, tylko ich portfele – znów kpina wyszła z ust Akiry, chociaż tak naprawdę nie chciał być więcej opryskliwy.
 – Jesteś strasznie szczery, mówił ci to ktoś? – odpowiedział mu Takanori, kiedy już znaleźli się w jakimś pokoju. Był urządzony skromnie, a wręcz gdyby nie plakat jakiejś sztuki teatralnej, nie wiedziałby, że mogłaby to być sypialnia kogokolwiek.
 – „Szczerość” to w waszym języku wada, prawda?
 – Raczej przywilej – sprostował go, oglądając pomieszczenie, ale nie trwało to zbyt długo, gdyż nie było w nim nic wartego uwagi.
 – Nie przypomina ani jednej z twoich komnat, co? – zaśmiał się cicho i rozsiadł na swoim futonie, który jeszcze nie był schowany.
 – Przynajmniej wiesz, co gdzie leży. Ja mam kłopot z gubieniem rzeczy.
                Akira uśmiechał się przez dłuższą chwilę do siebie, widząc te zakłopotanie na twarzy bogacza nieprzywykłego do ubóstwa innych. Nie był jednak taki jak inni… Mógł nawet powiedzieć, że go bawił. Nie swoją osobą, ale zachowaniem.
 – Gdybym jeszcze miał, co gubić – zażartował sam z siebie. Takanori spojrzał w tej samej chwili na niego, jakby powiedział coś bardzo dziwnego.
 – Myślałem, że przeszkadza ci to, że jesteś biedny – zamrugał powiekami, najwyraźniej nie zrozumiawszy jego humoru ludzi z niższych sfer.
 – Wiesz co? Ty też jesteś strasznie szczery.
 – Tak… wiem. Moi nauczyciele bardzo często na to narzekają. Mają duży problem z moją dyscypliną. Choćby sam fakt, że im uciekłem… – przygryzł dolną wargę, wiedząc że powiedział za dużo.
 – Uciekłeś? – ściągnął do siebie brwi młody Suzuki, patrząc z zainteresowaniem na krzątającego się po jego pokoju pawia w brudnym kimonie. – Niby… po co?
 – Nie mogę zdradzać sekretów rodziny – powiedział znów tym chłodnym tonem arystokraty. Teraz Akira rozpoznał, że ponownie przed nim gra. Chyba powoli odróżniał jego naturalne zachowania, a wpojoną przez guwernerów dyscyplinę i przestawał mu mieć to za złe. Gdyby odrzucić te wszystkie mechanizmy i oficjalności, byłby nawet do polubienia.
                Takanori przybrał zadumany wyraz twarzy, jakby rozmyślał nad tym, jaką karą zostanie obłożona tym razem jego niesubordynacja.
 – Zdejmij kimono, musimy je przeprać zanim wrócisz – przerwał ciszę Akira, nie chcąc aby się zamartwiał tym, co dopiero ma nadejść. Nie wiedzieć czemu, poczuł się trochę winny z tego powodu, że jest zmuszony jeszcze dodatkowo go przetrzymywać u siebie, co działało tylko na niekorzyść panicza.
                Matsumoto odkiwnął głową i zaczął luzować obi, aby uwolnić się z objęć materiałów. Błękitna szarfa, opasająca kimono zaczęła spływać jak strumień i zawijać się na podłodze. W końcu pas opadł całkiem, tworząc ciekawy wzorek, przypominający wiry naruto. Chłopak złożył swoją chustkę wraz z wachlarzem na skrzyni z ubraniami i zaczął odchylać poły swojej szaty. Akira patrzył na to, jak się rozbiera z nieznaną fascynacją w oczach. Podziwiał jego bladą, czystą skórę, której mogły pozazdrościć mu wszystkie gejsze z Gion.
                Takanori zsunął ciężki jedwab z ramion, pokazując w pełni swoje odkryte, chude ciało bez cienia wahania na twarzy. Nie miał pod kimonem choćby przepaski na biodra z lichej bawełny. Świecił swoją nagością, która była dziwnie niewinna, może przez zawstydzony wyraz twarzy i przygryzione wargi. Rumieńce odznaczały się wyraźnie na białych policzkach chłopaka. Stał w fałdach kimona po kostki, jakby specjalnie pozwalając się oglądać Akirze. Zobaczył jego drobnego penisa między skręconymi, jasnymi włosami na podbrzuszu, a sam zawstydził się znacznie bardziej niż rozebrany przed nim Takanori.
 – Ekhm… nie wiedziałem, że… nie masz bielizny – wyszeptał ochryple, szybko kierując swoje kroki w stronę skrzyni z ubraniami, aby poszukać mu czegoś na zastępstwo. Wygrzebał z jej wnętrza jakąś wyglądającą w miarę wyjściowo tunikę.
 – Ładna – skomentował cicho Matsumoto, kiedy Akira wyciągnął w jego kierunku odzież. Upuścił jednak tunikę, widząc na jego ciele siniaki, jakich z daleka nie dostrzegł. Miał pełno purpurowych plam na nogach, klatce piersiowej, ramionach…
                Takanori widząc, jak go skrupulatnie ogląda, zasłonił się wachlarzem na wysokości swojej męskości. Przyciskał plecy do ściany, pąsowiejąc, gdy czuł jak jego oddech wędruje go jego nagim ciele, badając je wnikliwie.
 – Kto ci to zrobił? – zapytał Akira ściszając głos i przesunął ostrożnie palcem po zielonym siniaku, zapominając zapytać o pozwolenie. Takanori syknął, jednak nie z bólu, ale bardziej zaskoczenia jakie zdjęło go, kiedy chłopak dotknął jego posiniałej skóry. Akira przyklęknął przed nim. – Biją cię? – spojrzał na panicza z dołu. W jego oczach tliło się współczucie. Dla niego? Dla kogoś tak zepsutego przez luksus? Takanori nie mógł uwierzyć w to, co widział.
 – Przecież upadłem w błoto. Musiałem się skaleczyć – wywrócił oczami, aby nie patrzeć na Suzukiego, bo jego wzrok przeszywał go na wskroś. Młody Matsumoto potrafił kłamać równie sprawnie, co grać. To była ich rodzinna umiejętność.
 – To masz bardzo delikatną skórę – zironizował w swój markowy sposób. Kiedy jednak dotykał przelotnie dolnych partii jego ciała, musiał przyznać, że naprawdę były gładkie i wrażliwe. Niezwykle zadbane, niemuśnięte słońcem, regularnie balsamowane. Czuł jego cudowny zapach na swojej twarzy – pachniał aronią. Klęcząc przy nim miał ochotę zanurzyć nos w tych wszystkich aromatach, jakie uderzały od Takanoriego. Chciał powąchać jego nagich ud, wewnątrz nich… Żadna kobieta w jego otoczeniu tak nie pachniała. Zwłaszcza między nogami.
                Zamrugał powiekami, dojrzawszy na kolanie chłopaka czerwone rozcięcie.
 – Krwawisz – wskazał na jego ranę, wstając z ziemi. – Będę musiał ci to opatrzyć. Nie ruszaj się stąd i… ubierz coś – rzucił mu ostatnie spojrzenie przez ramię. Nagi Takanori zasłaniający się jedynie wachlarzem… Jakiż to był erotyczny widok. Zupełnie jak z miłosnego drzeworytu. Akira uwielbiał erotyczne rzeczy, może dlatego zapatrzył się przez ramię?

                Kiedy chłopak opuścił swoją izdebkę, udając się po bandaże, Takanori pospiesznie wciągnął na siebie luźną tunikę. Nie była jedwabna, jak większość jego odzieży. W zasadzie nie została skrojona z żadnej szlachetnej tkaniny. Stawiał na syntetyczny, celulozowy jedwab, którego receptura powstała na zachodzie i była przeciwwagą dla niebotycznie drogiego sukna. Materiał był monochromatyczny, ale miał emblemat stolicy wyszyty metodą mechaniczną. Prowincjonalny, ale ładny.
                Za chwilę wrócił Akira, niosąc ciosaną, drewnianą szkatułkę z medykamentami. Zmierzył półnagiego chłopaka zaintrygowanym spojrzeniem. Zwiewna tunika ledwie otulała jego męskość, a spod jej dolnej granicy wystawały krótkie, ale powabne nóżki. Trochę pokaleczone, ale siniaki tylko podkreślały nieskazitelność jego skóry. Jedynie na białym kolanie krwiście czerwieniła się głęboka rana.
                Akira przykucnął przy jego boku i jak lekarz wyjął z pudełka wodę utlenioną, następnie rozprowadzając na strzępku gazy. Zaczął oczyszczać ranę z kurzu, a kiedy ją zdezynfekował, wycisnął pachnący antyseptyk i posmarował delikatnie rozcięcie. Podczas gdy zajmował się opatrunkiem, dotykał jego nóg bardzo…
                Takanori nie wiedział, jakie słowo było właściwe. Zmysłowo? Pieszczotliwie? Czule? Intymnie? Wszystkie wydawały mu się jednocześnie przekoloryzowane – jako że dotykał go chłopak – jak i idealne – bo odbijały to, co naprawczuł. Słabł pod wpływem gładzenia jego ud. Jeszcze nikt go nie dotykał tam i to w taki sposób. Dłonie Akiry łagodziły ból siniaków. Prawie zapomniał o ich istnieniu oraz… przyczynie wyrośnięcia.
 – Opowiesz mi coś o sobie? – zagaił go Akira, chowając apteczkę. – Coś o swoim szalenie ciekawym życiu? – tak naprawdę interesował go świat wyższych sfer. Wydawał się być przeładowany rozrywką i zbytkiem, które tak go pociągały.
 – Wolałbym wcześniej wiedzieć, dlaczego twój kuzyn obarczył mnie winą za śmierć matki. Trochę mnie to ugodziło, bo chyba nie wyglądam jak morderca?
                Akira postanowił nie odpowiadać mu na drugą część zdania. Przecież przy pierwszym spotkaniu wziął go za mitycznego upiora.
 – To skomplikowane – zaczął. – Tak naprawdę, nie wiadomo dokładnie jak do tego doszło. Została postrzelona, wskutek czego zmarła. Jak oraz dlaczego? To tylko spekulacje, że znalazła się na terenie, gdzie kapitaliści urządzali pokaz strzelnictwa, w co powątpiewam… Policja stwierdziła, że kula pochodziła z broni palnej jakiegoś cudzoziemca. Aczkolwiek wiadomo, że handel bronią jest aktualnie w rozkwicie. Być może to zbyt śmiałe oskarżać każdego gaijina o śmierć matki, ale spróbuj go zrozumieć… Rozpacz robi różne rzeczy z człowiekiem.
 – Nie twierdzę, że go nie rozumiem – obruszył się panicz. – Tylko… zaskoczyło mnie takie zachowanie u nieznajomego.
                Akira odsunął się od Takanoriego, bo jego zapach znów zaczął go nęcić i podsycać apetyt. Pachniał tak kobieco, a on dawno nie miał w swych dłoniach dziewczęcych krągłości… Odwrócił wzrok od jego pięknych nóg. Coraz mniej zaczynał go lubić, chociaż niedorzecznie zaczynał mu się coraz bardziej podobać.
 – Teraz ty mi powiedz coś o sobie – odbił piłeczkę Akira, siadając po turecku na macie.
 – Co chciałbyś wiedzieć? – zapytał Takanori, rozglądając się po pomieszczeniu za miejscem do siedzenia. Gospodarz izdebki wskazał mu skinięciem głowy skrzynię na ubrania. Takanori przysiadł na pokrywie, a jego kusa tunika podwinęła się, znów pokazując najświętsze miejsca. Panicz spąsowiał i naciągnął materiał. Akira odwrócił swoją głowę dopiero wtedy, kiedy przyłapał się na tym, że niegrzecznie wpatruje się w jego męskość – idealny dowód na to, że jednak nie jest kobietą i nie powinien go interesować. Nie bardziej niż na poziomie płytkiej, interesowanej znajomości.
 – Powiedz mi… Skąd u ciebie ten typ urody?
                Takanori wykonał nerwowy ruch ręką, jakby chciał sięgnąć za swoją szarfę po ōgi[3]. Widocznie to był jego tik nerwowy, kiedy się wzburzał. Wachlowanie musiało go uspokajać i dodawać mu pewnego dystansu.
 – Jednak nie jesteś taki wyjątkowy – burknął, zupełnie jakby był rozczarowany jego wścibskością. Nie liczył, że zapyta go o ilość rodzeństwa ani o bankiet z zeszłego tygodnia. Mimo to poczuł się zawiedziony płytkością jego toku myślenia. Czyżby też patrzył tylko na jego wygląd? Czy też jednak uważał go tylko za bladego dziwaka, z którego warto się naigrywać?
 – Ojej. Pytam o to, bo to chyba w tobie najciekawsze… Mimo wszystko.
 – Wcale nie. Nienawidzę tego. Przez to… ja… – urwał. Akira chciał wykorzystać jego moment niemocy, aby w końcu z siebie wydusił tę tajemnicę, ale Takanori szybko uniósł swoją głowę dumnie na karku jak majestatyczny pan włości. – Mam domieszkę rosyjskiej krwi. To dlatego – rzucił lakonicznie.
 – Rosyjskiej? – powtórzył Akira. – Czyli to prawda, że twoja matka…
 – Nie, to nie prawda – urwał mu stanowczo i zamilknął, najwidoczniej nie mając zamiaru mu podawać uzasadnienia.
 – W takim razie, skąd…?
 – Są rzeczy, które muszą pozostać w rodzinie.
 – Rozumiem – chłopak zmarszczył brwi, próbując to przyjąć do wiadomości. Powiedział „rozumiem” tylko dlatego, aby go ponownie nie urazić. – Zaś nie umiem pojąć, naprawdę, dlaczego tak się tego wstydzisz. To twój największy atut. Wyglądasz niesamowicie… To znaczy…
                Młody Suzuki zmieszał się swoją nadmierną szczerością. Takanori uniósł czujnie wzrok na swojego rozmówcę. Wyglądał niesamowicie? Czyżby Akirze podobały się blond włosy? To by tłumaczyło jego rozjaśnioną w jakiś domowy sposób fryzurę. Teraz, w tym świetle, Takanori widział, że wcale nie były jasne, ale wpadały w niejednolitą, brudną barwę, oscylującą na granicy ciemnego blondu a brązu. I tak był pod wrażeniem jego fryzury. Miał styczność z Francuzami, którzy przybywali doń ze stolicy i opowiadali o dziwnym specyfiku wymyślonym w ubiegłym stuleciu w ich ojczyźnie (przez  Eugène'a Schuellera[4]), który rzekomo zmieniał trwale ubarwienie włosów, dopóki te nie odrosły. Uskarżali się jednak na jego piekącą konsystencję oraz nieprzyjemny zapach uryny.
 – Chodziło mi o to, że musisz mieć pewnie powodzenie u panienek, co? – mrugnął do niego porozumiewawczo, licząc na to, że chociaż teraz arystokrata wda się z nim w nieformalną pogawędkę. Przecież kobiety łagodzą obyczaje, jak to mawiano. Jaki mężczyzna nie lubił sobie od czasu do czasu poopowiadać sprośnych historyjek o kobitkach?
                Jak się okazało, najprawdopodobniej Takanori jeszcze nie był mężczyzną, jako że zrobił wielce napuszoną minę niczym oburzona dama. 
 – Nie można mi się zbliżać do dziewcząt z innych domów – powiedział śmiertelnie poważnie, jakby recytował jakąś sztywną regułę z kamiennej tablicy. Równie sztywną, co jego plecy, które nagle wygięły się jak drut.
 – Dlaczego? – Akira wybałuszył na niego swoje gałki oczne. – Myślałem, że ci z arystokracji to najwięksi rozpustnicy. Bankiety, pieniądze, kurtyzany, ogrody rozkoszy, orgietki, więcej kurtyzan…
                Z każdym jego słowem, gardło Takanoriego coraz mocniej się zaciskało.
 – Nie mów tak – wymruczał. – Po prostu mi nie wolno.
 – Traktują cię jak gejszę w okiya[5]? Trzymają pod kluczem?
 – Nie o to chodzi…
 – To o co?
 – Rodowe córki są nietykalne.
 – I na waszych błękitnych córeczkach się kończy świat kobiet, mam rozumieć? – znów zaczął się wzburzać.
 – My nie możemy obcować z pospólstwem… – rzucił tak cicho, że prawie niedosłyszalnie.
 – Dziękuję, że jednak w tym wcieleniu jestem chłopem – wzniósł dłonie ku sufitowi, jakby się modlił. – Chcesz powiedzieć, że nigdy nie miałeś do czynienia z dziewczętami? 
 – Miałem! Uczono mnie przecież towarzyskiej etykiety i sztuki konwersacji.
 – Nie chodzi mi o pogawędki – wywrócił oczami. – Tylko o trochę… bliższe kontakty.
 – Ja… nie… nie wolno mi…
 – Ojej, czekasz, aż i z tego nauczyciel da ci lekcje? – zakpił.
                Był tak niewinny, czysty, aż drażniło to Akirę w pewien nieopisany sposób. Tak bardzo chciał usłyszeć, że Matsumoto nie jest nienaruszony. Że jednak ma słabości i przywary. Że jest ludzki – również pragnie, oddaje się pokusom, szuka uciech. Jak człowiek, a nie upiór.
Wiadomość, że nikt go jeszcze nigdy nie dotykał w pożądliwy sposób – jego pachnącego ciała – sprawiała, że młody Suzuki czuł w sobie dziwne napięcie… Jakby jego cnota przemawiała do męskości Akiry. Mężczyźnie łatwo było wyczuć dziewicę. Miała wokół siebie taką cieniutką, ale zauważalną aurę. Trochę jak bańkę mydlaną roztoczoną naokoło, której przebicie wiązało się ze zniszczeniem całej jej świętości. Takanori posiadał taki mydlany kokon, mieniący się niczym aurora.
 – Czy moje kimono jest już czyste? – zapytał Takanori, odciągając ich od tego wstydliwego, nieprzyzwoitego tematu. Sprawa jego seksualności była równie delikatna, co kwestia aparycji. Oba poniekąd się przenikały.
                Akira otrząsnął się, zdając sobie sprawę, że w kompendium uprzejmości panicza znaczyło to tyle, co: Na mnie już czas, nie czuję się tu komfortowo.
 – Już chcesz iść? Ale przecież twoje klapki się zerwały.
 – Nie będę szedł pieszo. Opłacę rikszę.
 – Nie chcesz zjeść z nami kolacji? – wypytywał nagminnie młody Suzuki. Nie dlatego, że zależało mu na pozostawieniu dobrego imienia swojej rodziny we względach Matsumoto, ale… Poczuł, że jeżeli za chwilę zabraknie w jego pomieszczeniu tej świetlistej, barwnej postaci jaką był Takanori, cała izdebka… Nie. Cała jego codzienność wyda mu się bezbarwna i brudna. Bezcelowa. Śmierdząca rybami i ubóstwem. Teraz, kiedy miał okazję dotknąć, a nawet zażyć czegoś nowego i lepszego, chciał jak najdogłębniej to poznać. Nie, nie chodziło o jedwabie, jakie powierzono mu dziś w ręce, ale o samego panicza… To jego chciał zgłębić. A z każdą kolejną chwilą, kiedy jego nozdrza coraz intensywniej reagowały na zmysłowy zapach olejków chłopaka, odnosił wręcz wrażenie, że chce go zgłębić jak najbardziej dosłownie i przyziemnie.
                Potrząsnął głową, jakby strącał wszy, których nie miał – niezwykle dbał o swoje włosy, bo w jasnych pasmach robactwo byłoby wyjątkowo widoczne.
                Dlaczego Akira postrzegał panicza jako dziewczynę? Faktycznie, maniera w jego ruchach była bardzo damska. Poruszał dłońmi z gracją, powabem, czasem kokieterią, jakby koniecznie chciał przykuć oko, przypodobać się. To jak rozsuwał wachlarz, to jak poprawiał złote spinki we włosach, jak zaciskał rękę na jedwabiopodobnej tkaninie, aby zakryć swoją… skarbnicę, która tak brutalnie go uświadamiała, że Takanori na pewno był chłopcem. Od czasu do czasu przyłapywał się, że o tym zapominał. Zazwyczaj wtedy, kiedy miał już zacząć go uwodzić.
 – Z całym szacunkiem i wdzięcznością, ale nie chcę nadużywać waszej gościnności. Wiem, że dla waszej rodziny to spore wyrzeczenie – skinął głową jak uczennica przepraszająca swojego nauczyciela za spóźnienie.
 – Robisz z nas biedaków przymierających głodem w rynsztoku – zmarszczył brwi. Pewnie zrobił to samo z nosem, ale nie było to widoczne przez dziwną bandankę na nosie. Był ranny? Takanori chciał o to bardzo zapytać, ale wiedział, że byłoby to nie na miejscu. Zwłaszcza po tym, jak sam mu wytknął nietakt, kiedy zapytał o pochodzenie jego urody.
 – Ja po prostu… zaczyna się ściemniać. Powinienem wrócić jak najszybciej do domu – odpowiedział z paniką w głosie. Już nie rozmawiał z nim jak z rówieśnikiem, ale znów zaczął zachowywać się jak podopieczny, który złamał kodeks.
 – Dlaczego?
                W Takanorim wzbierała histeria, kiedy uzmysłowił sobie okoliczności w jakich tutaj się znalazł. Jeszcze bardziej pobladł, kiedy ułożył w swojej głowie cały ciąg wydarzeń. Momentalnie zerwał się ze skrzyni, która pomimo swojej wielkości, zionęła pustką.
 – Ktoś mojego pokroju nie powinien wracać po nocach samemu. Byłbym łatwym celem bandytów – zaczął wymyślać losowe przyczyny, dla których musiał wracać do posiadłości.
                Przepierzenie od izdebki rozsunęło się. Do pomieszczenia weszła niska, przygarbiona dziewczyna, ale wyglądająca na starszą od Akiry. Schyliła się w głębokim ukłonie. Przetłuszczone włosy opadły rzęsiście na jej twarz, zasłaniając jej wyraz, chociaż Takanoriemu wydawało się, że przez moment widział na niej zmieszanie.
 – Matsumoto-bocchama. Pańskie kimono zostało wyczyszczone – oznajmiła, wyciągając w przód poskładany misternie materiał. Z taką czcią, jakby to był święte insygnium. W pewnym sensie było to iście insygnium jego stanu społecznego.
                Takanori odebrał strój i podziękował nieśmiało, słysząc nad uchem komentarz Akiry, brzmiący: „a nie mówiłem?”. Materiał został skropiony jakimś tanim, cytrusowym pachnidłem, zapewne aby zlikwidować odór dłoni gospodyni jaki pozostał na szacie.
 – Pomogę ci zawiązać obi. Byłem uczony na garderobianego, ale z powodów… losowych nici z mojej kariery – powiedział. Trochę zbyt zapalonym głosem. – Hana, wyjdź stąd. To nie widok dla kobiety – wygonił swoją siostrę z pomieszczenia. Dziewczyna z lekkim grymasem wyszła.
                Takanoriemu serce biło w piersi jak w dzwonie świątynnym. Odwrócił się tyłem do Akiry i powoli zaczął zdejmować z siebie tunikę. Najpierw odsłonił ramiona i ognisko swojego niesamowitego zapachu – kark. Suzuki przestał oddychać. Czuł w sobie, jak wchłonięta woń krąży w nim niczym perfumy w powietrzu. Przymknął powieki, kiedy tkanina zaczynała zsuwać się po jego ciele, aż całkiem opadła. Z tej odległości widać było na jego skórze kilka znamion piękności, ale w niczym mu to nie przeszkadzało.
                Akira uniósł kimono i nasunął mu je na wyciągnięte w tył ramiona. Ten gest chłopak miał już wyuczony. Widać było, że nigdy sam się nie ubierał.
                Dłonie młodego Suzukiego przejechały po obojczykach Matsumoto, kiedy zakrywał jedwabiem ten kuszący widok. Przywarł do jego ciała, nasuwając z przodu na siebie ciasno oba poły. Przez krótką chwilę trwali jakby w objęciu. Później zajął się szarfą, co zabrało mu największą ilość czasu, ale w końcu amatorsko, acz skutecznie obwiązał arystokratę.
 – Czyli… to wszystko? – zapytał odrobinę rozczarowany Akira. Nie wiedział, z czego wynikał jego humor, skoro wcale nie darzył zbyt wielką sympatią panicza. Fascynował go, ale jednocześnie odpychał. Był jak dorodny owoc, który z zewnątrz wyglądał kusząco i jędrnie, ale w środku krył gorzki smak zgnilizny.
 – Tak. Raczej tak – odparł monotonnie, gnąc swój grzbiet w ukłonie jak żuraw na jego kimonie. – Uniżenie dziękuję za życzliwość oraz państwa gościnę. Naprawdę byłem tylko zbędnym kłopotem.
 – Zobaczymy się jeszcze? – tylko to zdawało się być ważne dla Akiry w tej chwili.
 – Życie pokaże – odpowiedział. – Mam nadzieję, że tak – rzucił tylko za sobą, wymieniając się ukłonami z młodym Suzukim. W piersi Takanoriego zaiskrzył płomyk. Może Akira wypełniał tylko polecenia wuja, ale robił to szczerze i bez wyuczonych manier.
                Tak. Chciał go jeszcze spotkać na swojej drodze. Tym razem bynajmniej nie na drodze ucieczki.






[1] Wg. kalendarza japońskiego: 3 sierpnia, roku 1935.
[2] Lub krócej bochan, tytuł używany w odniesieniu do paniczów.
[3] Tradycyjny, japoński wachlarz.
[4] Tak, tak. Mowa o farbie L'Oréal
[5] (jap.) dom gejsz. 

3 komentarze:

  1. Jakie to piękne *.* Zakochałam się w tej historii... Życzę weny ♡

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję ślicznie ♡
      Czas także by się przydał, nie wiem za co się łapać czasem ;c /Enji

      Usuń
  2. Blagam Cię o więcej!


    taionnoakarigazette.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń