sobota, 8 marca 2014

3. Haiku na wachlarzu

Shitamachi, Tokio, Japonia; 3. Dzień, 8. miesiąca, 10. roku ery Shōwa [1],

                Riksza jechała powoli – w swoim rytualnym tempie. Z jednej strony uspokajało to Takanoriego siedzącego w dwuosobowym wózku, mającym widok na miejskie pejzaże stale modernizowanej stolicy. Z drugiej zaś strony ociągający się woźnica, opóźniający jego przybycie, wprawiły chłopaka w zdenerwowanie. Czuł się jak struna samisenu, szarpana energicznie przez zapalczywego ucznia. Raz rozedrgana w szczytowej amplitudzie, raz wracająca do swojego bezwładu, po czym znów naciągana.
                Noc okryła swoją opończą budynki stolicy. Niebo z każdą chwilą stawało się coraz ciemniejsze, jak bibuła nasiąkająca tuszem kreślarskim. Światła herbaciarni i innych lokali odpychały mroczną atmosferę, lecz kiedy tylko wjeżdżali w zamroczoną snem uliczkę, Takanoriemu zamierało serce. Nigdy samemu nie podróżował po nocach. W ciemnościach czuł się intruzem, małoznaczącym gościem. Ścisnął nerwowo swój wachlarz, jakby w każdej chwili miał go otworzyć, aby osłonić swoją twarz przed natarciem… 
                Nic się jednak nie wydarzyło podczas jego przejażdżki. Takanori wiedział, że była to swoista cisza przed gniewną burzą. Jego myśli zasuwały coraz ciemniejsze chmury, kiedy zbliżał się do furty swojej posiadłości. W końcu riksza stanęła, koła bezgłośnie się zatrzymały, zapadając w miękkiej ziemi. Panicz wysiadł z elegancją, podwijając kimono. Jego bose stopy dotknęły kamiennego chodnika schłodzonego przez wieczorową porę. Opłacił swoją usługę srebrną monetą rikszarzowi i kiwnął na niego głową.
                Objął spojrzeniem cały, masywny budynek. W ciemnościach zdawał się skurczyć, ale i tak imponował oraz trwożył. Po izbach widać było pogaszone światła, ale i tak były też takie, które tętniły jeszcze życiem. Zapewne pokój ojca – pomyślał z taką tkliwością, jakby pozdrawiał w myślach swojego oprawcę. Wiedział, że musi iść okrężną drogą, bo na pewno na niego czeka, aż zawita w progach ich dworku. Jeśli uda mu się obejść spotkanie z nim, jego gniew ostygnie do jutrzejszego ranka. Może nawet uda mu się uciec do szkoły, unikając czołowego kontaktu.
                Poszedł na tyły rezydencji. Po omacku odszukał szczerby w płocie, którą maskowały kolczaste krzaki dzikiej róży. Za pierwszym razem, kiedy przechodził przez tą wyrwę, mocno się podrapał, ale wreszcie opracował sposób, jak uniknąć ran po gałęziach.
                Stanął w południowej części sadu, okolonej wypielęgnowanym ogrodem zen, należącym do dziadka, a teraz współdzielonego z jego otousan. Wkrótce miał się stać jego własnością – jak wszystko, na co teraz patrzył. Na razie posiadał tylko tytuł kandydata na dziedzica, ale jeżeli tylko uda mu się rozkwiecić swoją karierę, jego status podniesie się do współwłaściciela. Posiadłość ta była najszlachetniejszą perłą całej dzielnicy teatralnej. Przyćmiewała swoją wystawnością nawet najbogatsze amfiteatry narodowe. Niektórzy nawet twierdzili, że dzięki sławie swojego rodu, Matsumoto większość z tych chlubnych budowli mieli na własność i wchodziły nieoficjalnie w skład kompleksu całego ich rewiru. Naturalnie były to tylko nabożne życzenia pochlebców, którzy chcieli się przypodobać członkom klanu, acz takie pogłoski chodziły po mieście. Nic dziwnego. Teatr był domeną ich rodziny od wielu, wielu lat.
                Takanori zaczął skradać się przez ścieżkę z białego żwiru. Drobne kamienie mocno kuły go w podbicie stopy, ale całym sobą wmawiał sobie, że jeżeli teraz zajęknie, to spotkają go o wiele gorsze męczarnie… Grys chrobotał, więc chłopak zszedł na trawnik. Udało mu się dojść do tylnego wyjścia dla służby. Uchylił bardzo wąsko shōji i wemknął się do środka. Uderzyło go ciepło dogasającego paleniska w izbie czeladzi. Nad podłogą unosiły się dogrywające kłęby dymu. Czuć było zapach niedopalonego antracytu oraz warzonego bulionu rybnego – a więc niedawno skończyli swoje obowiązki. Nie miało to teraz znaczenia, bo i tak służba spała w osobnym skrzydle. Znacznie dalej. Nic mu nie groziło z ich strony – nie podniosą hałasu związanego z jego obecnością.
                Wszedł do korytarza w podkowiastym kształcie. W pomieszczeniu po lewej wiązki światła przebijały się przez ryżowy papier ścianek. Wstrzymał oddech, wiedząc, że ktoś obok jest. Przerzucił tren kimona przez przedramię i na palcach zaczął iść w stronę schodów.
                Czuł się jak szpieg we własnym domu. Feudalny ninja mający dokonać zamachu na daimyo, który wcześniej nie może być zauważony. Inaczej zginie. Panika źle działała na jego rozhuśtaną wyobraźnię. Zbyt wiele eposów w życiu przeczytał.
                Na tle ścinek odcinały się mocnym kontrastem powiększone cienie. Wyglądały groźnie, niemal złowieszczo. Projektowane wersje sylwetek przerastały kilkukrotnie jego podkuloną w sobie postać. Nie przyglądał się im, jakby obawiał, że tym zwróci na siebie ich uwagę. Spociły mu się stopy. Rozślizgiwał się w błocie powstałym z potu oraz ziemi, przyklejonego do jego podbicia.
                Wszedł na pierwszy stopień, tak delikatnie, aby drewno nie wydało żadnego skrzypnięcia. Złapał równowagę i odetchnął cicho, napełniając powietrzem spłaszczoną w bezdechu pierś. Powietrze było ciepłe, nagrzane od lamp naftowych. Ruchy Takanoriego były nienaturalne jak w sintoistycznym tańcu, gdzie każdy gest coś symbolizował. W tej chwili każdy jego gest oznaczał jedno – muszę być niezauważony.
                Zaczął wdrapywać się po schodach tak mozolnie jak po grzbiecie świętej góry Fuji-san. Była to jak pielgrzymka ku oazie. Jeszcze trochę, a będzie mógł spojrzeć z góry na zły świat pod stopami. Koniec schodów.
                Teraz tylko ku drzwiom – ostatnich po prawej. Tam była jego sypialnia urządzona na sposób zachodni – z łóżkiem, nie matami. Jak w najgorszym koszmarze utkanym przez oni [2], szedł przed siebie, a korytarz nie chciał się skończyć. Wciąż brakowało kilku i kilku, i kilku kroków do drzwi. Chciał pobiec, ale nogi ze strachu mu zesztywniały. Czuł mrowienie w palcach u stóp, krew odpłynęła z ich koniuszków… Jeszcze tylko wyciągnąć rękę i rozsunąć przepierzenie, a będzie uratowany! Żołądek ścisnął mu się jak pięść… Czyżby mu się udało?

                I nagle, jak we wspomnianym koszmarze, ścianki z jego sypialni same się rozstąpiły, otwierając tuż przed jego wyciągniętą w powietrzu dłonią. Źrenice zwęziły mu się z zaskoczenia oraz strachu, który chyba właśnie osiągnął apogeum. Przed nim stała ocieniona postać. Mrok kładący się na sylwetce dodawał jej anonimowości. Takanori czuł, że słabnie. Jego nogi same się ugięły, wiedząc że nie mają już jak uciec.
 – Takanori-kun dopiero wrócił z lekcji u Nakajimy-senseia? – słychać było w całym pustym korytarzu to teatralne, pełne kpiny pytane. Doniosły, aktorski głos mógł należeć tylko do jednej osoby w tym dworze.
 – Hideto-niisan? Anata? – głos Takanoriego brzmiał żałośnie przy imponującej barwie brata. Był również niższy, co więcej garbił się ze zmęczenia i dźwigania kilogramów jedwabiu na plecach cały dzień.
 – Anataaa! – papugował jego bardziej piśnięcie niż okrzyk. – Tak długo siedziałeś na zajęciach braciszku, że odruchowo powtarzasz kwestie? Brawo! Chcesz być lepszy ode mnie? – tym razem odpowiedział mu jego gniew. Takanori postąpił krok w tył, kiedy cień brata wszedł w głąb korytarza. Jego indygo hakama[3] zafalowała ostrzegawczo jak u zawodnika kendō.
 – Hideto, wcale nie! Nie byłem na zajęciach…
 – Ach tak? – dopiero teraz jego oczy przywykły do ciemności i zauważyły unoszący się dym, otulający postać brata. W morkach migotała rozjarzona końcówka cygara. Hideto palił, a popiół strącał lekceważąco na gołe stopy młodszego braciszka. Parzyło go to, ale nie skarżył się, aby zachować twarz. I tak wystarczyło mu to, że rodzina traktowała go jak kobietę. – Więc gdzie byłeś? W Przemijającym Świecie[4]?
 – Nie byłem w ogrodzie rozkoszy… – deklamował zdawkowo.
 – Takka-kun… Ojciec bardzo ucieszy się, że raczyłeś jednak wrócić na noc do domu. Na pewno już wymyślił dla ciebie powitanie…
– Dlaczego to robisz, niisan? – niemal płakał z bezmyślnej złości i niesprawiedliwości. Był taki bezradny. Znów zostanie ukarany. Znów zabronią mu czegoś, co tak bardzo kocha. Podróżowania do miasta? Malowania? Grania na samisenie? A może tego wszystkiego? Znów zamkną go w posesji, każąc uczyć aż do zachodu słońca. A złośliwe dni były latem coraz to dłuższe.

 – Nie rozczulaj mnie, braciszku. To wszystko z troski – dudnił jego głos jak w studni bez dna. Tak teraz widział ten korytarz – bez końca, z którego nie było ucieczki.
 – O kogo? O siebie? – głos mu drżał w bezsilnej ironii. Nie krył rozgoryczenia.
 – O nas wszystkich – udawał koślawo troskliwy głos. W efekcie brzmiało to jak nakaz umilknięcia.
 – Ciebie tak nie traktowano! To niesprawiedliwe!
                Coś było bliskie pęknięcia w Takanorim. Tupał jak bezmyślne zwierzę zamknięte w klatce. Nieważne jak bardzo będzie hałasował i stawiał opór, to i tak jego los był już jasny. Poniesie karę.
                W Hideto wezbrał gniew. Jego mięśnie na twarzy napięły się. Charknął i wypuścił dym z ust w oczy Takanoriego.
 – Nie będziesz nazywał naszego ojca niesprawiedliwym.
– On nigdy cię nie uderzył…
– Co tutaj się dzieje? – zagrzmiał trzeci głos między ich głosami, rozdzielając je. Również męski, głębszy od tonu Hideto, ale mniej czysty. Trochę jak huk gromu. Wszystko się zgadzało – u szczytów stał gromowładny Matsumoto-san.
– Twój syn wreszcie zawitał w domu! – obwieścił starszy chłopak, udając prześmiewczo radosną nowinę, zupełnie jakby Takanori był gościem z daleka.
Takanori poczuł na sobie ciężkie spojrzenie pełne wściekłości. Samo w sobie było jak cios.
– Zostaw go Hideto. Porozmawiam z nim – ledwo powstrzymywał się od krzyku.

Hideto odkłonił się ulegle, życząc obu dobrej nocy, co było nieskrywaną kpiną, poczym odszedł. Takanori był zbyt wstrząśnięty, aby stwierdzić, że nienawidzi swojego brata. Nie rozumiał jego mściwej postawy. Nigdy nie zrobił mu krzywdy. Żyli ze sobą w spokoju, względnej tolerancji, w jakiej mogły koegzystować obok siebie tak różne charaktery. Aż do niedawna, kiedy Hideto zaczął okazywać mu pogardę. Niewyjaśnioną pogardę.

– Do mojej komnaty – posłał mu rozkaz jak w wojskowej musztrze. Ledwo stawiał kroki. Stopy miał zmarzłe, poharatane przez żwir i poparzone od popiołu. Bolały go od ucieczki i skradania się na palcach.
Kiedy zasunęły się za nimi shōji, po grzbiecie Takanoriego przebiegł dreszcz przerażenia. Teraz kara go nie ominie.

Padł na kolana, chowając twarz. Nie tyle z szacunku, co by się osłonić. Ojciec jednak go nie uderzył. 
– Nie rozumiem cię lekkomyślny nierobie. Tak się upieracie z Hideto, aby ze sobą rywalizować o sławę w mieście oraz prawo do dzierżawy włości. A ty co robisz w tym kierunku, żeby zwyciężyć? – mówił monotonnym tonem, ale pobrzmiewającym ostro jak wojenny werbel.

– Szanowny ojcze, proszę, ja…

– Powiem ci, co robisz pasożycie! – jego furia zdawała się rzucać pomieszczeniem jak trzęsienie ziemi. Podłoga pod Takanori drżała ze strachu przed głosem Matsumoto-san. A może to jego kolana dygotały? Bogowie, oby go tym razem nie zabił… – Opłacamy ci lekcje u najlepszych guwernerów ze stolicy. A ty, niewdzięczny leniu, zamiast korzystać z naszych dobroci, rozwijać się to uciekasz z lekcji! – ten ryk był ogłuszający. – Dokąd! Ha! Do Shitamachi! – zrobił pauzę i rzucił czymś ze swojego biurka. Takanori nie wiedział czym, ale wylądowało obok niego i roztrzaskało się. Była to chyba czarka do sake. – Do tych brudnych wieśniaków! Prymitywnych rybaków! Zadajesz się z tymi ścierwami? W taki sposób niczego nie osiągniesz wśród naszej kasty!
Przed oczami zobaczył twarz Akiry. Czystą, roześmianą, serdeczną – tak inną od tego, co wykrzykiwał ojciec.
– Nie rozumiesz, że te dzikusy są niebezpieczne? Mogą cię okraść, wykorzystać, pobić, ha, zabić! Oni nas nienawidzą!  A teraz, kiedy klasa samurajów upadła, mają możliwość mszczenia się. Pokolenie kupczyków…

Zabić? Miał wrażenie, że z jego strony groziło mu większe niebezpieczeństwo. Nawet teraz bolały go stare siniaki po ostatniej „rozmowie”.

– Ale dobrze. Jeśli dalej będziesz wykazywał takie tempo postępów, szybko wylądujesz wśród nich, jako nieudacznik, przegrany. Zobaczymy czy tak radośnie przyjmą cię wśród swoich! Kogoś tak obcego, który ich ciemiężył długi, długi czas… Ponad trzy stulecia. Nie zdziwiłbym się, gdyby cię roznieśli. Oni nas wielbią ze strachu, nie miłości! Wspomnisz moje słowa.

Takanori dławił się upokorzeniem. Dlaczego ojciec życzył mu śmierci? Może niech sam w końcu go zabije, skoro tak nienawidzi i gardzi nim…

– Trwonimy fortunę na kimona dla ciebie, bo w naszej branży stroje to podstawa! Wizytówka! Bez nich jesteśmy tylko śmiertelnikami! A ty co? Spójrz na siebie! Jak śmiesz wracać w takim stanie! Rozłajdaczony jak bezdomny… Wyglądasz jak garbarz przebrany na matsuri! To kimono, nawet tak sponiewierane, jest na chwilę obecną droższe od ciebie trzykrotnie! Nic nie warty gnojek.

– Ojcze, ja naprawdę nie…

– Jak śmiesz mi jeszcze się stawiać!

Zadrżał czując, że nad nim stoi. Góruje. Miał w rękach jakiś przyrząd. Najprawdopodobniej „dyscyplinę”. Takanori spiął wszystkie mięśnie na swoim ciele, wciskając głowę w miękkie tatami. Oblał go zimny pot.
Poczuł, że uderza go w plecy sztywny, bambusowy kij. Ugiął się pod siłą ciosu i zawył głucho. Poczuł się trochę jak pies okładany drągiem. Łzy napłynęły mu bezgłośnie do oczu i zaczęły spływać po policzkach, łagodząc ból.

– To za twoje wieczne ucieczki! – wydarł się, jak feudalny samuraj wydający okrzyk bojowy.
Kij znów zdzielił jego drobne ciało. Było skostniały z zimna, co tylko wzmagało tępy ból. Zagryzł wargi, aby nie płakać.

– To za nieposłuszeństwo, kono yaro!

Kolejny cios, tym razem po nagich łydkach. Trafił w to stare, pokaleczone miejsce. Czuł jak nowe siniaki wyrastają mu na starych. Zajęczał obolały i jeszcze bardziej się skulił.

– To za zadawanie się z chłopstwem!

Słyszał, że drąg przecina znów powietrze, poczym ponownie ląduje na nim, zadając raz w nadgarstki, splecione w błagającym o litość geście.

– A to za brak szacunku do twoich rzeczy.

Usłyszał, jak ojciec nabierał oddechu w płuca, wspierając się na bambusowej tyczce. Chyba nareszcie skończył. Albo tylko się zmęczył i zamierzał dać odpocząć rękom? Były już wiekowe, ale nadal posiadały ogromną krzepę klanowych wojowników. Niewątpliwie krążyła w nim jeszcze krew feudalnym rycerzy.

Takanori chlipał pod nosem, dławiąc się łzami. Skamlał pod nosem jakieś przeprosiny.
– A teraz wynoś się stąd! Nie chcę cię już dzisiaj oglądać! – wygonił go butnie, unosząc znowu kij. Tym razem reakcja Takanoriego była szybsza i z lękiem wyczołgał się na czworakach z gabinetu.
Minął swoją matkę, którą musiało zbudzić całe zamieszanie. Zaspana przeszła obok syna jakby był natrętnym shih-tzu, co nie dał jej spać swoim ujadaniem. Kobieta wemknęła się bez słowa współczucia do pokoju męża, pomijając milczeniem chłopaka. Nawet nie spojrzała na swoje dziecko, które kuliło się w korytarzu i trzęsło od płaczu, wydając żałosne odgłosy.

Takanori czuł w sobie bezbrzeżną pustkę. Ha. To on był pustką. Niczym ważnym. Po prostu niczym. Nikogo nie interesował. Nie było na świecie ani jednej osoby, która by go szanowała. Dla rodziców był tylko obciążeniem. Dla społeczeństwa był odmieńcem. Dla siebie… jednym i drugim.

Nie miał siły się poruszyć. Czyżby połamano mu w końcu kości? Nie, na pewno nie. To wszystko emocje. Owinął się szczelnie kimonem, jakby myślał, że to opończa, która sprawi, że zniknie. Trząsł się pod ciężką tkaniną. Słyszał głosy za przepierzeniem. Ciche, ale wzburzone. Kobiecy i damski. Rozprawiali nad czymś gorączkowo. Wytężył zmysły, aby wyjść poza siebie i nie czuć chociaż przez chwilę pulsowania nowej opuchlizny.

– Trochę przesadzasz, Fumihiro – usłyszał głos swojej okāsan. Delikatny jak najwyższe partie shakuhachi[4]. –Dobrze wiesz, że nie możesz go tak traktować. Jest zbyt cenny.

Zbyt cenny? Co miała na myśli? Chcą go sprzedać na dwór jakiegoś innego arystokraty? A może do domu publicznego? Ścisnęło go w żołądku na samą myśl, że miałby spełniać chuć Rosjan za cienką, brudną zasłoną. Do końca swojego życia… Dopóki się nie zestarzeje lub dopóki nie umrze zniekształcony i wyniszczony przez choroby weneryczne oraz artretyzm.

– Rozumiem to Sumire. Zdaję sobie z tego sprawę, ale krew mnie zalewa, kiedy zachowuje się tak lekkomyślnie! Czy on w ogóle wie, jak wygląda? Kim jest? Mogą go porwać i wywieźć… nawet poza Japonię! Do diabła z nim! Nie możemy go stracić – cień pochylający się nad biurkiem zadrżał z bezsilności i ukrył twarz w dłoniach. Nagle stał się tylko starzejącym, lekko zniedołężniałym mężczyzną. Mężczyzną, któremu nie powiodło się w przeszłości i stara się presją spełnić swoje ambicje poprzez synów.

– Za dużo poświęcasz czasu Takanoriemu. Co z Hideto?

– Hideto? To zdolny chłopak, ale pospolity. Płytki. Zniszczony przez luksus. W dodatku tak go rozpuściliśmy, że jeśli tylko dojdzie do tego, że to jemu będę musiał oddać rodzinne włości, wypędzi nas na ulicę! Chciwy drań! To dlatego tak ważne jest, aby Takka-kunowi się powiodło.

– Myślisz, że twój Takanori nie zrobi tego, jeżeli dalej będziesz go traktował jak pomywacza?

Twój Takanori? Od kiedy był jego synem? Zawsze okazywał mu taką wrogość, jakby bolesnym było dla niego bycie połączonym z nim krwią. Jakby tylko czekał na dostatecznie dobry powód, aby się go wyprzeć i wydziedziczyć.

– Ty traktujesz go nie lepiej, a jesteś jego matką. Tą, która go w bólach rodziła i karmiła.
Takanori przysłuchiwał się ich rozmowie oniemiały. O czym oni mówili? I w jakim języku? Język pochlebstw był mu obcy.

– Nie karmiłam go. Miałam mamkę – odparła oschłym tonem. – Nie bądź surowy. Ja po prostu stosowałam się do twoich zaleceń, aby traktować go tak, aby nauczył się być uległym i podrzędnym. Sam mówiłeś, że typowe wychowanie w duchu arystokracji „zniszczy delikatność jego duszy”.

Mężczyzna nie odpowiedział. Jedna z postaci podniosła się z siadu, przyciemniając swoim cieniem przepierzenie.

– Ech, ja w takim razie idę się położyć, Fumihiro. Jestem zmęczona waszymi krzykami.

Takanori wiedział, że nie mogą go tutaj zastać. Musiał się jak najszybciej stąd ulotnić. Spróbował wstać na zbolałych nogach. Zachybotał się, jak żuraw uczący się stać na jednej nodze. Stracił równowagę, ale podparł się o ścianę. Niezdarnie zaczął kuśtykać w stronę swojej sypialni.

W głowie miał mentlik. Zasłyszane strzępki rozmów tak bardzo kłóciły się ze wszystkim, czego do tej pory zaznał. Z jednej strony czuł wściekłość na ojca, z drugiej… Nie. Nic nie rozumiał. Był lepszy od Hideto? Nie, dość. Nic takiego nie zostało powiedziane.

Sparaliżowany przez szok oraz stłuczenia, szybko zasnął. Był zbyt zaszczuty i wykończony, aby rozmyślać.
Śniło mu się, że uciekał niekończącym się korytarzem, goniony przez gniewny głos ojca grążący, że jeżeli nie będzie lepszy od brata to trafi do burdelu. Była tam jeszcze jedna postać. O jasnych włosach, ale jej twarz była zbyt zamazana mgłą, aby ją rozpoznać. Rano zupełnie o niej zapomniał.
 








[1] Wg. kalendarza japońskiego: 3 sierpnia, roku 1935.
[2] (jap.) diabły, demony.
[3] Zdjęcie lepiej to odda: http://ecx.images-amazon.com/images/I/41Ft4F6m2VL._AA300_.jpg
[4] Tak nazywano dzielnicę rozkoszy, dziś tzw. wodnego interesu. Nazwa Przemijający Świat obrazuje ulotność rozkoszy życia i pochodzi z okresu Edo. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz