Shitamachi, Tokio, Japonia;
3. Dzień, 8. miesiąca, 10. roku ery Shōwa [1],
Riksza
jechała powoli – w swoim rytualnym tempie. Z jednej strony
uspokajało to Takanoriego siedzącego w dwuosobowym wózku, mającym widok na
miejskie pejzaże stale modernizowanej stolicy. Z drugiej zaś strony ociągający się
woźnica, opóźniający jego przybycie, wprawiły chłopaka w zdenerwowanie. Czuł się jak struna samisenu, szarpana energicznie przez zapalczywego
ucznia. Raz rozedrgana w szczytowej amplitudzie, raz wracająca do swojego
bezwładu, po czym znów naciągana.
Noc
okryła swoją opończą budynki stolicy. Niebo z każdą chwilą stawało się coraz
ciemniejsze, jak bibuła nasiąkająca tuszem kreślarskim. Światła herbaciarni i
innych lokali odpychały mroczną atmosferę, lecz kiedy tylko wjeżdżali w
zamroczoną snem uliczkę, Takanoriemu zamierało serce. Nigdy samemu nie
podróżował po nocach. W ciemnościach czuł się intruzem, małoznaczącym gościem.
Ścisnął nerwowo swój wachlarz, jakby w każdej chwili miał go otworzyć, aby osłonić
swoją twarz przed natarciem…
Nic
się jednak nie wydarzyło podczas jego przejażdżki. Takanori wiedział, że była
to swoista cisza przed gniewną burzą. Jego myśli zasuwały coraz ciemniejsze
chmury, kiedy zbliżał się do furty swojej posiadłości. W końcu riksza stanęła,
koła bezgłośnie się zatrzymały, zapadając w miękkiej ziemi. Panicz wysiadł z
elegancją, podwijając kimono. Jego bose stopy dotknęły kamiennego chodnika schłodzonego
przez wieczorową porę. Opłacił swoją usługę srebrną monetą rikszarzowi i kiwnął
na niego głową.
Objął
spojrzeniem cały, masywny budynek. W ciemnościach zdawał się skurczyć, ale i
tak imponował oraz trwożył. Po izbach widać było pogaszone światła, ale i tak
były też takie, które tętniły jeszcze życiem. Zapewne pokój ojca –
pomyślał z taką tkliwością, jakby pozdrawiał w myślach swojego oprawcę. Wiedział,
że musi iść okrężną drogą, bo na pewno na niego czeka, aż zawita w progach ich dworku.
Jeśli uda mu się obejść spotkanie z nim, jego gniew ostygnie do jutrzejszego
ranka. Może nawet uda mu się uciec do szkoły, unikając czołowego kontaktu.
Poszedł
na tyły rezydencji. Po omacku odszukał szczerby w płocie, którą maskowały
kolczaste krzaki dzikiej róży. Za pierwszym razem, kiedy przechodził przez tą
wyrwę, mocno się podrapał, ale wreszcie opracował sposób, jak uniknąć ran po gałęziach.
Stanął w południowej części sadu,
okolonej wypielęgnowanym ogrodem zen, należącym do dziadka, a teraz
współdzielonego z jego otousan. Wkrótce miał się stać jego własnością –
jak wszystko, na co teraz patrzył. Na razie posiadał tylko tytuł kandydata na
dziedzica, ale jeżeli tylko uda mu się rozkwiecić swoją karierę, jego status
podniesie się do współwłaściciela. Posiadłość ta była najszlachetniejszą perłą
całej dzielnicy teatralnej. Przyćmiewała swoją wystawnością nawet najbogatsze
amfiteatry narodowe. Niektórzy nawet twierdzili, że dzięki sławie swojego rodu,
Matsumoto większość z tych chlubnych budowli mieli na własność i wchodziły
nieoficjalnie w skład kompleksu całego ich rewiru. Naturalnie były to tylko nabożne życzenia
pochlebców, którzy chcieli się przypodobać członkom klanu, acz takie pogłoski
chodziły po mieście. Nic dziwnego. Teatr był domeną ich rodziny od wielu, wielu
lat.
Takanori
zaczął skradać się przez ścieżkę z białego żwiru. Drobne kamienie mocno kuły go
w podbicie stopy, ale całym sobą wmawiał sobie, że jeżeli teraz zajęknie, to
spotkają go o wiele gorsze męczarnie… Grys chrobotał, więc chłopak zszedł na
trawnik. Udało mu się dojść do tylnego wyjścia dla służby. Uchylił bardzo wąsko
shōji i wemknął się do środka. Uderzyło go ciepło dogasającego paleniska w
izbie czeladzi. Nad podłogą unosiły się dogrywające kłęby dymu. Czuć było
zapach niedopalonego antracytu oraz warzonego bulionu rybnego – a więc niedawno
skończyli swoje obowiązki. Nie miało to teraz znaczenia, bo i tak służba spała
w osobnym skrzydle. Znacznie dalej. Nic mu nie groziło z ich strony – nie
podniosą hałasu związanego z jego obecnością.
Wszedł
do korytarza w podkowiastym kształcie. W pomieszczeniu po lewej wiązki światła
przebijały się przez ryżowy papier ścianek. Wstrzymał oddech, wiedząc, że ktoś
obok jest. Przerzucił tren kimona przez przedramię i na palcach zaczął iść w
stronę schodów.
Czuł
się jak szpieg we własnym domu. Feudalny ninja mający dokonać zamachu na
daimyo, który wcześniej nie może być zauważony. Inaczej zginie. Panika źle
działała na jego rozhuśtaną wyobraźnię. Zbyt wiele eposów w życiu przeczytał.
Na
tle ścinek odcinały się mocnym kontrastem powiększone cienie. Wyglądały
groźnie, niemal złowieszczo. Projektowane wersje sylwetek przerastały
kilkukrotnie jego podkuloną w sobie postać. Nie przyglądał się im, jakby
obawiał, że tym zwróci na siebie ich uwagę. Spociły mu się stopy. Rozślizgiwał
się w błocie powstałym z potu oraz ziemi, przyklejonego do jego podbicia.
Wszedł
na pierwszy stopień, tak delikatnie, aby drewno nie wydało żadnego
skrzypnięcia. Złapał równowagę i odetchnął cicho, napełniając powietrzem
spłaszczoną w bezdechu pierś. Powietrze było ciepłe, nagrzane od lamp
naftowych. Ruchy Takanoriego były nienaturalne jak w sintoistycznym tańcu,
gdzie każdy gest coś symbolizował. W tej chwili każdy jego gest oznaczał jedno
– muszę być niezauważony.
Zaczął
wdrapywać się po schodach tak mozolnie jak po grzbiecie świętej góry Fuji-san.
Była to jak pielgrzymka ku oazie. Jeszcze trochę, a będzie mógł spojrzeć z góry
na zły świat pod stopami. Koniec schodów.
Teraz
tylko ku drzwiom – ostatnich po prawej. Tam była jego sypialnia urządzona na
sposób zachodni – z łóżkiem, nie matami. Jak w najgorszym koszmarze utkanym
przez oni [2],
szedł przed siebie, a korytarz nie chciał się skończyć. Wciąż brakowało kilku i
kilku, i kilku kroków do drzwi. Chciał pobiec, ale nogi ze strachu mu
zesztywniały. Czuł mrowienie w palcach u stóp, krew odpłynęła z ich koniuszków…
Jeszcze tylko wyciągnąć rękę i rozsunąć przepierzenie, a będzie uratowany!
Żołądek ścisnął mu się jak pięść… Czyżby mu się udało?
I
nagle, jak we wspomnianym koszmarze, ścianki z jego sypialni same się
rozstąpiły, otwierając tuż przed jego wyciągniętą w powietrzu dłonią. Źrenice
zwęziły mu się z zaskoczenia oraz strachu, który chyba właśnie osiągnął
apogeum. Przed nim stała ocieniona postać. Mrok kładący się na sylwetce dodawał
jej anonimowości.
Takanori czuł, że słabnie. Jego nogi same się ugięły, wiedząc że nie mają już
jak uciec.
– Takanori-kun dopiero wrócił z lekcji u
Nakajimy-senseia? – słychać było w całym pustym korytarzu to teatralne, pełne
kpiny pytane. Doniosły, aktorski głos mógł należeć tylko do jednej osoby w tym
dworze.
– Hideto-niisan? Anata? – głos Takanoriego
brzmiał żałośnie przy imponującej barwie brata. Był również niższy, co więcej
garbił się ze zmęczenia i dźwigania kilogramów jedwabiu na plecach cały dzień.
– Anataaa! – papugował jego bardziej
piśnięcie niż okrzyk. – Tak długo siedziałeś na zajęciach braciszku, że
odruchowo powtarzasz kwestie? Brawo! Chcesz być lepszy ode mnie? – tym razem
odpowiedział mu jego gniew. Takanori postąpił krok w tył, kiedy cień brata
wszedł w głąb korytarza. Jego indygo hakama[3]
zafalowała ostrzegawczo jak u zawodnika kendō.
– Hideto, wcale nie! Nie byłem na zajęciach…
– Ach tak? – dopiero teraz jego oczy przywykły
do ciemności i zauważyły unoszący się dym, otulający postać brata. W morkach
migotała rozjarzona końcówka cygara. Hideto palił, a popiół strącał lekceważąco
na gołe stopy młodszego braciszka. Parzyło go to, ale nie skarżył się, aby
zachować twarz. I tak wystarczyło mu to, że rodzina traktowała go jak kobietę.
– Więc gdzie byłeś? W Przemijającym Świecie[4]?
– Nie byłem w ogrodzie rozkoszy… – deklamował
zdawkowo.
– Takka-kun… Ojciec bardzo ucieszy się, że
raczyłeś jednak wrócić na noc do domu. Na pewno już wymyślił dla ciebie
powitanie…
– Nie rozczulaj mnie, braciszku. To wszystko z
troski – dudnił jego głos jak w studni bez dna. Tak teraz widział ten korytarz
– bez końca, z którego nie było ucieczki.
– O kogo? O siebie? – głos mu drżał w
bezsilnej ironii. Nie krył rozgoryczenia.
– O nas wszystkich – udawał koślawo troskliwy
głos. W efekcie brzmiało to jak nakaz umilknięcia.
– Ciebie tak nie traktowano! To
niesprawiedliwe!
Coś
było bliskie pęknięcia w Takanorim. Tupał jak bezmyślne zwierzę zamknięte w
klatce. Nieważne jak bardzo będzie hałasował i stawiał opór, to i tak jego los
był już jasny. Poniesie karę.
W
Hideto wezbrał gniew. Jego mięśnie na twarzy napięły się. Charknął i wypuścił
dym z ust w oczy Takanoriego.
– Nie będziesz nazywał naszego ojca
niesprawiedliwym.
–
On nigdy cię nie uderzył…
–
Co tutaj się dzieje? – zagrzmiał trzeci głos między ich głosami, rozdzielając
je. Również męski, głębszy od tonu Hideto, ale mniej czysty. Trochę jak huk
gromu. Wszystko się zgadzało – u szczytów stał gromowładny Matsumoto-san.
– Twój syn wreszcie zawitał w domu! – obwieścił starszy chłopak, udając prześmiewczo radosną nowinę, zupełnie jakby Takanori był gościem z daleka.
– Twój syn wreszcie zawitał w domu! – obwieścił starszy chłopak, udając prześmiewczo radosną nowinę, zupełnie jakby Takanori był gościem z daleka.
Takanori
poczuł na sobie ciężkie spojrzenie pełne wściekłości. Samo w sobie było jak
cios.
– Zostaw go Hideto. Porozmawiam z nim – ledwo powstrzymywał się od krzyku.
– Zostaw go Hideto. Porozmawiam z nim – ledwo powstrzymywał się od krzyku.
Hideto
odkłonił się ulegle, życząc obu dobrej nocy, co było nieskrywaną kpiną, poczym
odszedł. Takanori był zbyt wstrząśnięty, aby stwierdzić, że nienawidzi swojego
brata. Nie rozumiał jego mściwej postawy. Nigdy nie zrobił mu krzywdy. Żyli ze
sobą w spokoju, względnej tolerancji, w jakiej mogły koegzystować obok siebie
tak różne charaktery. Aż do niedawna, kiedy Hideto zaczął okazywać mu pogardę. Niewyjaśnioną
pogardę.
–
Do mojej komnaty – posłał mu rozkaz jak w wojskowej musztrze. Ledwo stawiał
kroki. Stopy miał zmarzłe, poharatane przez żwir i poparzone od popiołu. Bolały
go od ucieczki i skradania się na palcach.
Kiedy zasunęły się za nimi shōji, po grzbiecie Takanoriego przebiegł dreszcz przerażenia. Teraz kara go nie ominie.
Kiedy zasunęły się za nimi shōji, po grzbiecie Takanoriego przebiegł dreszcz przerażenia. Teraz kara go nie ominie.
Padł
na kolana, chowając twarz. Nie tyle z szacunku, co by się osłonić. Ojciec
jednak go nie uderzył.
– Nie rozumiem cię lekkomyślny nierobie. Tak się upieracie z Hideto, aby ze sobą rywalizować o sławę w mieście oraz prawo do dzierżawy włości. A ty co robisz w tym kierunku, żeby zwyciężyć? – mówił monotonnym tonem, ale pobrzmiewającym ostro jak wojenny werbel.
– Nie rozumiem cię lekkomyślny nierobie. Tak się upieracie z Hideto, aby ze sobą rywalizować o sławę w mieście oraz prawo do dzierżawy włości. A ty co robisz w tym kierunku, żeby zwyciężyć? – mówił monotonnym tonem, ale pobrzmiewającym ostro jak wojenny werbel.
–
Szanowny ojcze, proszę, ja…
–
Powiem ci, co robisz pasożycie! – jego furia zdawała się rzucać pomieszczeniem
jak trzęsienie ziemi. Podłoga pod Takanori drżała ze strachu przed głosem
Matsumoto-san. A może to jego kolana dygotały? Bogowie, oby go tym razem nie
zabił… – Opłacamy ci lekcje u najlepszych guwernerów ze stolicy. A ty,
niewdzięczny leniu, zamiast korzystać z naszych dobroci, rozwijać się to
uciekasz z lekcji! – ten ryk był ogłuszający. – Dokąd! Ha! Do Shitamachi! –
zrobił pauzę i rzucił czymś ze swojego biurka. Takanori nie wiedział czym, ale
wylądowało obok niego i roztrzaskało się. Była to chyba czarka do sake. – Do
tych brudnych wieśniaków! Prymitywnych rybaków! Zadajesz się z tymi ścierwami?
W taki sposób niczego nie osiągniesz wśród naszej kasty!
Przed oczami zobaczył twarz Akiry. Czystą, roześmianą, serdeczną – tak inną od tego, co wykrzykiwał ojciec.
– Nie rozumiesz, że te dzikusy są niebezpieczne? Mogą cię okraść, wykorzystać, pobić, ha, zabić! Oni nas nienawidzą! A teraz, kiedy klasa samurajów upadła, mają możliwość mszczenia się. Pokolenie kupczyków…
Przed oczami zobaczył twarz Akiry. Czystą, roześmianą, serdeczną – tak inną od tego, co wykrzykiwał ojciec.
– Nie rozumiesz, że te dzikusy są niebezpieczne? Mogą cię okraść, wykorzystać, pobić, ha, zabić! Oni nas nienawidzą! A teraz, kiedy klasa samurajów upadła, mają możliwość mszczenia się. Pokolenie kupczyków…
Zabić? Miał wrażenie, że z jego strony groziło mu większe niebezpieczeństwo. Nawet teraz bolały go stare siniaki po ostatniej „rozmowie”.
–
Ale dobrze. Jeśli dalej będziesz wykazywał takie tempo postępów, szybko
wylądujesz wśród nich, jako nieudacznik, przegrany. Zobaczymy czy tak radośnie
przyjmą cię wśród swoich! Kogoś tak obcego, który ich ciemiężył długi, długi
czas… Ponad trzy stulecia. Nie zdziwiłbym się, gdyby cię roznieśli. Oni nas wielbią
ze strachu, nie miłości! Wspomnisz moje słowa.
Takanori
dławił się upokorzeniem. Dlaczego ojciec życzył mu śmierci? Może niech sam w
końcu go zabije, skoro tak nienawidzi i gardzi nim…
–
Trwonimy fortunę na kimona dla ciebie, bo w naszej branży stroje to podstawa!
Wizytówka! Bez nich jesteśmy tylko śmiertelnikami! A ty co? Spójrz na siebie!
Jak śmiesz wracać w takim stanie! Rozłajdaczony jak bezdomny… Wyglądasz jak
garbarz przebrany na matsuri! To
kimono, nawet tak sponiewierane, jest na chwilę obecną droższe od ciebie trzykrotnie!
Nic nie warty gnojek.
–
Ojcze, ja naprawdę nie…
–
Jak śmiesz mi jeszcze się stawiać!
Zadrżał
czując, że nad nim stoi. Góruje. Miał w rękach jakiś przyrząd.
Najprawdopodobniej „dyscyplinę”. Takanori spiął wszystkie mięśnie na swoim
ciele, wciskając głowę w miękkie tatami. Oblał go zimny pot.
Poczuł, że uderza go w plecy sztywny, bambusowy kij. Ugiął się pod siłą ciosu i zawył głucho. Poczuł się trochę jak pies okładany drągiem. Łzy napłynęły mu bezgłośnie do oczu i zaczęły spływać po policzkach, łagodząc ból.
Poczuł, że uderza go w plecy sztywny, bambusowy kij. Ugiął się pod siłą ciosu i zawył głucho. Poczuł się trochę jak pies okładany drągiem. Łzy napłynęły mu bezgłośnie do oczu i zaczęły spływać po policzkach, łagodząc ból.
– To za twoje wieczne ucieczki! – wydarł się, jak feudalny samuraj wydający okrzyk bojowy.
Kij znów zdzielił jego drobne ciało. Było skostniały z zimna, co tylko wzmagało tępy ból. Zagryzł wargi, aby nie płakać.
–
To za nieposłuszeństwo, kono yaro!
Kolejny
cios, tym razem po nagich łydkach. Trafił w to stare, pokaleczone miejsce. Czuł
jak nowe siniaki wyrastają mu na starych. Zajęczał obolały i jeszcze bardziej
się skulił.
–
To za zadawanie się z chłopstwem!
Słyszał,
że drąg przecina znów powietrze, poczym ponownie ląduje na nim, zadając raz w
nadgarstki, splecione w błagającym o litość geście.
–
A to za brak szacunku do twoich rzeczy.
Usłyszał,
jak ojciec nabierał oddechu w płuca, wspierając się na bambusowej tyczce. Chyba
nareszcie skończył. Albo tylko się zmęczył i zamierzał dać odpocząć rękom? Były
już wiekowe, ale nadal posiadały ogromną krzepę klanowych wojowników. Niewątpliwie
krążyła w nim jeszcze krew feudalnym rycerzy.
Takanori
chlipał pod nosem, dławiąc się łzami. Skamlał pod nosem jakieś przeprosiny.
–
A teraz wynoś się stąd! Nie chcę cię już dzisiaj oglądać! – wygonił go butnie,
unosząc znowu kij. Tym razem reakcja Takanoriego była szybsza i z lękiem
wyczołgał się na czworakach z gabinetu.
Minął swoją matkę, którą musiało zbudzić całe zamieszanie. Zaspana przeszła obok syna jakby był natrętnym shih-tzu, co nie dał jej spać swoim ujadaniem. Kobieta wemknęła się bez słowa współczucia do pokoju męża, pomijając milczeniem chłopaka. Nawet nie spojrzała na swoje dziecko, które kuliło się w korytarzu i trzęsło od płaczu, wydając żałosne odgłosy.
Minął swoją matkę, którą musiało zbudzić całe zamieszanie. Zaspana przeszła obok syna jakby był natrętnym shih-tzu, co nie dał jej spać swoim ujadaniem. Kobieta wemknęła się bez słowa współczucia do pokoju męża, pomijając milczeniem chłopaka. Nawet nie spojrzała na swoje dziecko, które kuliło się w korytarzu i trzęsło od płaczu, wydając żałosne odgłosy.
Takanori
czuł w sobie bezbrzeżną pustkę. Ha. To on był pustką. Niczym ważnym. Po prostu
niczym. Nikogo nie interesował. Nie było na świecie ani jednej osoby, która by
go szanowała. Dla rodziców był tylko obciążeniem. Dla społeczeństwa był
odmieńcem. Dla siebie… jednym i drugim.
Nie
miał siły się poruszyć. Czyżby połamano mu w końcu kości? Nie, na pewno nie. To
wszystko emocje. Owinął się szczelnie kimonem, jakby myślał, że to opończa,
która sprawi, że zniknie. Trząsł się pod ciężką tkaniną. Słyszał głosy za
przepierzeniem. Ciche, ale wzburzone. Kobiecy i damski. Rozprawiali nad czymś
gorączkowo. Wytężył zmysły, aby wyjść poza siebie i nie czuć chociaż przez
chwilę pulsowania nowej opuchlizny.
–
Trochę przesadzasz, Fumihiro – usłyszał głos swojej okāsan. Delikatny jak najwyższe
partie shakuhachi[4]. –Dobrze wiesz, że nie możesz go tak traktować. Jest zbyt cenny.
Zbyt
cenny? Co miała na myśli? Chcą go
sprzedać na dwór jakiegoś innego arystokraty? A może do domu publicznego?
Ścisnęło go w żołądku na samą myśl, że miałby spełniać chuć Rosjan za cienką,
brudną zasłoną. Do końca swojego życia… Dopóki się nie zestarzeje lub dopóki
nie umrze zniekształcony i wyniszczony przez choroby weneryczne oraz artretyzm.
– Rozumiem to Sumire. Zdaję sobie z tego sprawę, ale krew mnie zalewa, kiedy zachowuje się tak lekkomyślnie! Czy on w ogóle wie, jak wygląda? Kim jest? Mogą go porwać i wywieźć… nawet poza Japonię! Do diabła z nim! Nie możemy go stracić – cień pochylający się nad biurkiem zadrżał z bezsilności i ukrył twarz w dłoniach. Nagle stał się tylko starzejącym, lekko zniedołężniałym mężczyzną. Mężczyzną, któremu nie powiodło się w przeszłości i stara się presją spełnić swoje ambicje poprzez synów.
–
Za dużo poświęcasz czasu Takanoriemu. Co z Hideto?
–
Hideto? To zdolny chłopak, ale pospolity. Płytki. Zniszczony przez luksus. W
dodatku tak go rozpuściliśmy, że jeśli tylko dojdzie do tego, że to jemu będę
musiał oddać rodzinne włości, wypędzi nas na ulicę! Chciwy drań! To dlatego tak
ważne jest, aby Takka-kunowi się powiodło.
–
Myślisz, że twój Takanori nie zrobi tego, jeżeli dalej będziesz go traktował
jak pomywacza?
Twój Takanori? Od kiedy był jego synem? Zawsze okazywał mu taką wrogość, jakby bolesnym było dla niego bycie połączonym z nim krwią. Jakby tylko czekał na dostatecznie dobry powód, aby się go wyprzeć i wydziedziczyć.
– Ty traktujesz go nie lepiej, a jesteś jego matką. Tą, która go w bólach rodziła i karmiła.
Takanori przysłuchiwał się ich rozmowie oniemiały. O czym oni mówili? I w jakim języku? Język pochlebstw był mu obcy.
– Nie karmiłam go. Miałam mamkę – odparła oschłym tonem. – Nie bądź surowy. Ja po prostu stosowałam się do twoich zaleceń, aby traktować go tak, aby nauczył się być uległym i podrzędnym. Sam mówiłeś, że typowe wychowanie w duchu arystokracji „zniszczy delikatność jego duszy”.
Mężczyzna
nie odpowiedział. Jedna z postaci podniosła się z siadu, przyciemniając swoim
cieniem przepierzenie.
–
Ech, ja w takim razie idę się położyć, Fumihiro. Jestem zmęczona waszymi
krzykami.
Takanori wiedział, że nie mogą go tutaj zastać. Musiał się jak najszybciej stąd ulotnić. Spróbował wstać na zbolałych nogach. Zachybotał się, jak żuraw uczący się stać na jednej nodze. Stracił równowagę, ale podparł się o ścianę. Niezdarnie zaczął kuśtykać w stronę swojej sypialni.
W głowie miał mentlik. Zasłyszane strzępki rozmów tak bardzo kłóciły się ze wszystkim, czego do tej pory zaznał. Z jednej strony czuł wściekłość na ojca, z drugiej… Nie. Nic nie rozumiał. Był lepszy od Hideto? Nie, dość. Nic takiego nie zostało powiedziane.
Sparaliżowany przez szok oraz stłuczenia, szybko zasnął. Był zbyt zaszczuty i wykończony, aby rozmyślać.
Śniło mu się, że uciekał niekończącym się korytarzem, goniony przez gniewny głos ojca grążący, że jeżeli nie będzie lepszy od brata to trafi do burdelu. Była tam jeszcze jedna postać. O jasnych włosach, ale jej twarz była zbyt zamazana mgłą, aby ją rozpoznać. Rano zupełnie o niej zapomniał.
[1] Wg. kalendarza japońskiego:
3 sierpnia, roku 1935.
[2] (jap.) diabły, demony.
[3] Zdjęcie lepiej to
odda: http://ecx.images-amazon.com/images/I/41Ft4F6m2VL._AA300_.jpg
[4] Tak nazywano dzielnicę
rozkoszy, dziś tzw. wodnego interesu. Nazwa Przemijający Świat obrazuje
ulotność rozkoszy życia i pochodzi z okresu Edo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz